Lofoty_z dziennika podróży

8 sierpnia - 30 sierpnia - 11 września_2008

Najpierw wydaje się nam, że marzenia są niemożliwe do spełnienia, potem - tylko nieprawdopodobne, lecz kiedy zbierzemy się na wysiłek całej naszej woli, ich spełnienie staje się nieuchronne.
Christopher Reeve

Magia była obecna we wszystkim, co robili.
Paulo Coelho Brida



*

Jest piątek, 8 sierpnia, za oknem pada deszcz. Najlepszy czas, żeby zacząć pisać o Norwegii takiej, jakiej doświadczaliśmy przez dwa tygodnie we czwórkę: Magda zwana Motylkiem, Adaś - Kiwi, świeżo upieczony Troll, Jędrek - strażakowy kapitan i ja, na poczet tej wyprawy nazwana Dorką, nadal lofotującą.

Pomysł na podróż w miejsce egzotyczne, a zarazem realne finansowo, pojawił się w styczniu 2008 roku, podczas emaliowanej rozmowy na forum SWM.
To co? Jedziemy do Norwegii??? - Adaś

Czy ktoś mi może powiedzieć, o co chodzi? Bo nie kumam?? - Przemek Maja

Adama fantazja ponosi :)))
Ale można by :) Norwegian tanio lata :)
Mielibyśmy z Bartkiem ze Szczecina blisko :)? - Konrad.

Tam od razu fantazja :) Całkiem w zasięgu! Jedziemy autem płynąc promem,
wyjdzie taniej niż samolot. Termin jakoś w wakacje, żeby zimno nie było :)? - Adaś

To ja chętnie :) Bardzo nawet? - K. z Lasa

I tak sobie myślę co ja mam Wam napisać jeśli chodzi o ten północny kierunek hmmm? No nic, pewnie się skuszę i dam namówić ;) Najwyżej sprzedam część swojej biblioteki haha?. - Maja

Ha Majorze, chcesz iść za moim przykładem? Niedawno sprzedałam część zbiorów, trochę jeszcze mi zostało :))? - Dorka

Norwegia, kierunek kuszący mnie od wielu, wielu lat. Tak jakoś od przedwczoraj ucichłam ze swoimi marzeniami, aczkolwiek nie zrezygnowałam z żadnego zuchwałego, i jeśli to na dobry początek miałaby być Norwegia, to niech będzie, to ładne marzenie do spełnienia ... - Dorka

W międzyczasie Przemek Maja oraz Bartek skorygowali swoje plany wakacyjne, odpuszczając temat. Czteroosobowy skład okazał się być nadal płynny, bo Konrad tuż przed wyjazdem zrezygnował, a dołączył Jędrucha. Zanim to jednak nastąpiło, całość wyprawy dookreśla majowy, organizacyjny e-mail Adasia:
Dzień dobry Drogie Dzieci, czyli Dorotko, Madziu i Konradku,
jak już Tatuś wspomniał telefonicznie, zabieram Was do Norwegii - to taki ładny kraj na północy Europy. Renifery, trolle, żarłoczne fiordy, wódka i takie tam. Będzie z pewnością miło.
Żebyście Drogie Dziatki wiedziały, na czym stoimy:
Wypływamy w niedzielę 06.07.2008 o godz. 18:00 z Gdańska, w Szwecji będziemy następnego dnia o 12:00. Kabina z prysznicem i kibelkiem, wewnętrzna, bez okna.
Wracamy w niedzielę 20.07.2008 o godz. 18:00, w Gdańsku będziemy w poniedziałek 21.07.2008 o godz. 12:00. Jest to mniejszy prom, w związku z czym mamy kabinę zewnętrzną (z oknem), ale w klasie turystycznej (tylko zlew) - prysznic i kibelki wspólne na korytarzu. Jeśli chcemy mieć kabinę wypaśną, musimy cofnąć rezerwację z powrotem o jeden dzień - na sobotę. Decyzję pozostawiam Wam, mi jest chyba wszystko jedno, bo w czasie rejsu nie rzygam, a od bycia brudasem przez jeden dzień też nie umrę.
Cena biletu to nieco ponad 1500 zł + 15% opłaty paliwowej, w praktyce całość wyniesie ok. 1750 zł. Ostateczna data wykupienia biletu (i radzę mnie przypilnować w tym temacie!!) to 27.06.2008. W praktyce chciałbym jednak załatwić sprawę około połowy czerwca.
W tej chwili nie wiadomo jeszcze, czy dołączy do nas piąta osoba (prawdopodobnie Jędrek P.), zależy to od wielu czynników obie- i nieobiektywnych, a także pewnych wskaźników makro- i mikroekonomicznych oraz cen ropy naftowej na giełdzie w Chengdu i miedzi w Kuala Lumpur. Więc Was tym zagadnieniem nie kłopotam chwilowo.
Proszę o ew. głosy sprzeciwu lub zachwytu, zarówno jedne jak i drugie i tak zostaną zlekceważone, a to ze względu na mój wrodzony nieobiektywizm, ignorancję, introwertyzm i egoizm.
Aha, zalecam załatwienie kart z NFZ-tu, żeby tam nie było problemów z leczeniem. Obowiązkowy jest także paszport, bo to nie Unia.

Pozdrawiam serdecznie,
Wuj Matt zza biurka



Na początku podróży...

Spotkaliśmy się w Gdańsku w niedzielę 6 lipca, około godziny 16:00, nieopodal dworca PKP, dokąd dojechawszy pociągiem oczekiwałam samochodu wypakowanego po dach: sprzętem do nurkowania, pięcioma kartonami jedzenia, śpiworami, namiotami, ubraniami, parasolkami i dobrym humorem.
Udaliśmy się w stronę portu, wpadając po drodze po pizzę (całkiem dobra), żeby zapełnić czymś burczące już brzuchy. Po krótkim oczekiwaniu zaokrętowaliśmy się na dużą łajbę m/f 'Scandinavia'; z kronikarskiego obowiązku: kajuta wewnętrzna nr 7112 z mini-łazienką, pokład 7. Kierunek - Szwecja, Nynäshamn (nieopodal Sztokholmu). Pewnie wielu osobom na usta (klawiaturę) pcha się pytanie: czemu do Szwecji, skoro miało być do Norwegii? Otóż wybór padł na Szwecję, ponieważ drogi szwedzkie są szybsze, a paliwo ciut tańsze. W rzeczywistości paliwo okazało się faktycznie tańsze, a do tego przeważały drogi z ograniczeniem prędkości do 90km/h, czasem do 110 km/h, podczas gdy w Norwegii ograniczenie do 90km/h było powodem absolutnej szczęśliwości, zaś standardem było 60-80 km/h. W tamtej części Europy nie ma zwyczaju szarżowania w polskim stylu. Tam, na północy, to się po prostu nie opłaca z trzech powodów: pierwszy to finansowy - mandaty są niebotycznie wysokie; po drugie po drogach często-gęsto biegają zwierzaczki, zderzenie z którymi skończyć się może katastrofą, nie tylko finansową, ale i zdrowotną; a trzeci powód jest czysto estetyczny - krajobrazy są nieziemsko piękne, a brak autostrad i szybkich dróg daje niepowtarzalną okazję smakowania widoków niemalże w każdej chwili.


Dzień pierwszy, poniedziałek 7 lipca.

Zanim jednak przeniesiemy się do Szwecji, dwa słowa o życiu na promie, które sprowadza się do kilku prostych czynności:
można, stojąc na górnym pokładzie, podziwiać odległy horyzont, lub wręcz jego brak (gdy ubiór niestosowny i brak czapki na głowie, może to kosztować utratę zdrowia, o czym przekonał się bardzo szybko Adaś);
można też, idąc śladem naszych rodaków, raczyć się w barze różnymi trunkami (rządziło białe, chilijskie wino w super cenie);
można też iść spać. Albo przekąsić coś na promowej stołówce lub w restauracji.
Nie da się ukryć - wypróbowaliśmy wszystkie wyżej wymienione opcje, by wreszcie w końcu zasnąć snem sprawiedliwego. Noc na kołyszącej się łajbie jest jak inne noce, no może jest trochę inaczej, bo kajuta bez okna robi inne wrażenie niż sypialnia z oknem wprost na niebo i konary drzew.
Nazajutrz wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie, a wszystko to w rytm fal i padającego deszczu. Naszym rozmowom towarzyszyło pytanie: czy to tak mokro i szaro będzie przez najbliższe dwa tygodnie Wszak to chłodna kraina z dużą ilością opadów, hmmm...
Rozładunek promu w samo południe, długa kolejka samochodów i kierunek na Sztokholm, żeby napić się dobrej kawy i poczuć atmosferę miasta podczas krótkiej przechadzki uliczkami centrum. Takoż uczyniliśmy: zaparkowaliśmy, zapłaciliśmy postojowe za samochodzik i przez dwie godzinki łazęgowaliśmy pod parasolami i piliśmy pyszne latte w ulubionych smakach w urokliwej knajpce. Po piętnastej wyruszyliśmy na północ drogą E04. Dwie godziny później zatrzymaliśmy się nieopodal dziwnych, niby-chińskich budowli, ze strażnikiem Chińczykiem w bramie (z napisów wynikało, że to muzeum z jakimiś figurami). Tam wykonaliśmy przepak, co polegało na wyładowaniu i ponownym załadowaniu zawartości naszego samochodu tak, żeby wszystkim było wygodnie. W czym rzecz? Otóż, żeby uniknąć dodatkowej, pokaźnej opłaty promowej za przekroczenie 'normalnej' wysokości samochodu, upchnęliśmy duży bagażnik dachowy do środka (dla zdezorientowanych - tym razem naszym środkiem transportu nie był dotychczasowy, poczciwy Peugeot 406, lecz jego większy 'brat' model 807, więc boks wszedł do środka bez protestów). Tym samym byliśmy podczas przeprawy promowej zasypani bagażami. Po przepakowaniu zrobiło się schludnie, przestrzennie i wygodnie, mimo dwóch kompletów sprzętu do nurkowania (Adasia i Motylka) i pięciu kartonów wyładowanych po brzegi smakołykami i trunkami. Pomimo szarych chmur na niebie i od czasu do czasu pojawiających się kropel deszczu, zrobiło się radośniej. Droga rozwijała się nam na zielono, samochodów niewiele, od czasu do czasu jakieś cztery kółka, czasem bardzo oryginalne amerykańskie egzemplarze z lat 60-tych/70-tych minionego wieku, a poza tym tylko las, las, las? Czasem jakiś domek, albo dwa, stacja benzynowa, miasteczko, i znów lasy... Aż wyszło słońce. Około dziewiętnastej zjechaliśmy na jedno z mijanych po drodze, malowniczo położonych pól kempingowych. Wówczas to uznałam, że słońce nas lubi i jest bardzo dobrze. Rozejrzeliśmy się za cenami i za toaletami i stwierdziliśmy, że mamy jednak wciąż wystarczająco dużo chęci, by jechać dalej - wszak zmierzamy na odległe Lofoty! Ostatecznie zdecydowaliśmy się zatrzymać dopiero po dziesiątej wieczór. Było jasno i chłodno, nie padało. Trafiliśmy nad niewielkie jezioro w miejscowości Timra, na Wifstavarftjärn Camp. Za samochód, namiot i cztery osoby zapłaciliśmy 100 koron szwedzkich, co uznaliśmy za znakomitą okazję. Wokół cicho, schludnie, czas ciszy nocnej, o czym sobie przypominaliśmy nawzajem uciszając się podczas ciepłej kolacji. Jedzenie proste, ale bardzo smaczne: ryż, tuńczyk, kukurydza z puszki, papryka. Nieopodal naszego namiotu stał budynek z łazienkami z ciepłą bieżącą wodą, prysznicami za 10 koron, bardzo schludnymi toaletami Kiedy tak u nas? Zasypialiśmy dużo po północy, po raz pierwszy doświadczając zjawiska białej nocy, choć jeszcze nie przekroczyliśmy koła podbiegunowego. Adaś, mimo nie najlepszego samopoczucia, odgrażał się, że następnego ranka nurkuje w jeziorze. Nurkował w śpiworze :)


Dzień drugi, wtorek 8 lipca.

Pobudka o siódmej, słońce przepięknie świeci, niebo błękitne. Cisza, tylko ptaki słychać, w tle nienachalny szum przejeżdżających nieopodal samochodów. Poranna toaleta, rozgrzanie ciała w gorącej wodzie, na pomoście kilka asan jogi w słońcu, a potem gorąca herbata przy stoliku i pogaduchy z Jędrzejem. Po dziewiątej dołączają Adaś i Magda. Na śniadanie pyszna jajecznica, kanapki z papryką. Leniwie delektujemy się spokojem, grzejąc się na słońcu. Na niewielkiej plaży po drugiej stronie jeziora, na którym rozwinęły się pod wpływem ciepła białe lilie wodne, gwar rozbawionych dzieci.
Przed południem wyruszamy w dalszą podróż wzdłuż Zatoki Botnickiej, należącej do naszego poczciwego morza Bałtyckiego, a kiedy z drogi widzimy bezkresną, niebiesko-siną taflę, zatrzymujemy się na parkingu, żeby podreptać po rozgrzanym piachu, zamoczyć nogi w słonej, zimnej wodzie i poczuć chłodną bryzę. Godzinę później ruszamy w długą, monotonną drogę w kierunku Lulei, gdzie zmienia się nam oznaczenie drogi z E04 na E10 i skąd niebawem skierujemy się na północny zachód w kierunku Gallivare i Kiruny. Po drodze krótki przystanek na tankowanie, zakupy jabłek, łakoci, oliwy z oliwek, swojskiego miodu, butli gazowych. Po wcześniejszym wchłonięciu ogromnej ilości orzeszków brazylijskich, nerkowca, pistacjowych, a także czekoladek wszelakich, chce się zjeść coś innego i rozprostować kości. Po ósmej wieczorem jesteśmy już nieco znużeni, rozglądamy się za kempingiem nieopodal drogi, albo innym przyjaznym miejscem z toaletą, gdzie można by rozbić namiot. Las ciągnie się jednak w nieskończoność, droga, zdaje się, nie ma końca, zakręt za zakrętem i nagle... ku naszemu zdumieniu na skraju drogi widzimy dwa renifery, czarnego i białego. Ta droga nie była już zabezpieczona, jak inne wcześniej, siatką, więc zwierzaki przebiegły na druga stronę drogi i pobiegły w las. Zawracamy, żeby je zobaczyć z bliska. Są... Idziemy cichutko, cichutko, żeby zrobić zdjęcia. Adasiowi udało się je złapać w super-obiektywie, mimo słabego światła w gęstwinie drzew. Zwierzaki były nieco spłoszone, ale i ciekawskie, a dla nas bardzo oryginalne.
Była prawie jedenasta w nocy, kiedy bardzo zmęczeni wylądowaliśmy w Piilijarvi. Odnaleźliśmy tam dość przyjemny kemping nad dużym jeziorem. Po krótkiej rozmowie z właścicielem zdecydowaliśmy się na domek za 250 szwedzkich koron. Nie mieliśmy sił na rozbijanie namiotu, a cena była dość przystępna. Inna sprawa, że nie mieliśmy gotówki, a Pan nie mógł przyjąć płatności kartą kredytową. Niespeszony, wystawił nam po prostu blankiet przelewu i poprosił, żebyśmy uregulowali należność na poczcie lub w banku, 'gdzieś po drodze'. Zaufanie właściciela budzi w nas zaskoczenie i szacunek. Marzyliśmy, żeby się tylko położyć i zasnąć, ale byliśmy też bardzo głodni. Uparłam się na warzywne leczo, ponieważ mieliśmy zakupione w Polsce cukinie i kabaczki oraz paprykę, które pod wpływem gorąca, słońca i worków foliowych, w które były zapakowane, zaczynały się psuć. Do tego jeszcze cebula i czerwona fasola z puszki. Gorące i bardzo smaczne, posypane tartym żółtym serem, a do tego chlebek. Zajadaliśmy się tym wszystkim już grubo po północy, w świetle białej nocy. Prosto od stołu wpadliśmy do śpiworków, myjąc przedtem jeno ząbki, a resztę ablucji zostawiając na rano. Sen przyszedł z chwilą przytulenia głowy do poduszki. Informuję niniejszym, że w ramach osobistego luksusu zabrałam w podróż swoją ulubiona małą niebieską poduszkę i czerwony polarowy pled, które umilały sny, zarówno podczas jazdy samochodem, jak i podczas nocy w namiocie.


Dzień trzeci, środa 9 lipca.

Słońce, bezchmurne niebo. Obudziłam się o szóstej, wstałam o siódmej. Promienie słońca wpadały przez okno. W pobliskim drewnianym domku znajduje się schludna łazienka. Tak jak na poprzednim kempingu, jest tam bieżąca ciepła woda, a prysznic kosztuje (cena jest niemal standardowa) 10 koron. Do tego kuchnia z pełnym wyposażeniem, w której można przygotować sobie jedzenie, pralnia, suszarnia oraz skomputeryzowana recepcja. Miejsce bardzo ładnie położone nad jeziorem, do którego schodzi się lekko w dół, skąd widok niemal idylliczny - na brzegu jeziora dwie łódki, zielona i wrzosowa, zacumowane pomiędzy dwiema chatkami rybaków, zarośla, a na drugim brzegu zielona plama gęstego lasu, ciągnącego się aż do niewielkich wzniesień pejzaż wprost z reklamowych folderów. Słychać cykady i pluskanie ryb, na które cierpliwie poluje, z użyciem wędki, około dziesięcioletni chłopiec.
Nasz domek stoi w szeregu z kilkoma innymi, a wokół i pomiędzy nimi kolorowe łany łąkowych kwiatów i traw. Jest też jeden okrągły domek z sześciospadowym dachem, na środku którego malutki komin; budowla z drewna przedziwnej konstrukcji, jakby przeznaczona do tajemnych obrzędów trolli. Dość intrygująca. Jest też kilka dużych kamperów, wokół których krzątają się ich właściciele.
Zabieram z pokoju bawełnianą matę i idę za domek na skoszoną trawę, żeby w słońcu trochę porozciągać ciało, co oznacza odrobinę jogi na dzień dobry. A potem przy stoliku, na zewnątrz, kiedy z Jędrkiem wydobyliśmy z łóżek pozostałą dwójkę śpiochów, pijemy herbatę, jemy na śniadanie kanapki różnej maści i bez większego pośpiechu porządkujemy samochód.
Zdecydowałam się nabyć bawełnianą matę (najzwyczajniejszy, pleciony dywanik pokojowy) do praktykowania jogi. Pytam o możliwość kupna i starszy Pan bez większych oporów oddaje mi ją za 50 koron, co uznaję za bardzo przyjemne zdarzenie. W następnych dniach wykorzystam ją też jako dodatkową warstwę pod śpiwór, bo mata samopompująca nie zdaje egzaminu (pierwszej nocy pod namiotem trochę zmarzłam).
Przygotowujemy jedzonko na drogę, chleb, jajka, pomidory i paprykę. Po dwunastej wyruszamy w kierunku Kiruny i granicy z Norwegią. Pogoda dopisuje, niebo błękitne, słońce. Powoli zmienia się krajobraz. Zieleń ma nieco inny odcień, inne drzewa porastają zbocza wzgórz. Po trzynastej wjeżdżamy do Kiruny, typowo przemysłowej miejscowości słynącej z bogatych złóż doskonałej rudy żelaza. Tu rozpoczyna się linia kolejowa łącząca Kirunę z Narwikiem, służąca do transportu rudy. To właśnie o te zasoby toczyła się bitwa w rejonie Narwiku podczas II wojny światowej. Zarządzamy małą przerwę w podróży. Spacer po miasteczku, w pobliskim banku regulujemy rachunki za kemping (opłata bankowa za przelew sroga!), a potem kawa na tarasie kino-kawiarni, skąd widok na hałdy w kolorze czekolady z jednej strony, zaś z drugiej, na horyzoncie, zarysy gór i biel śniegu na tle bezchmurnego nieba, wiatraki i lazurowa woda pobliskich jezior. Na skwerach i na uliczkach białe rzeźby ptaków podobnych do gołębi, a na pobliskim parkingu pojawiają się nie tylko turyści wracający z wycieczek do kopalni (można zjechać pod ziemię!), ale i stare, amerykańskie samochody, których widok porusza męską część naszej ekipy [kobiecą część także - przyp. redakcja].
O piętnastej jesteśmy gotowi opuścić to miejscami nawet dość urokliwe, bez wątpienia ładnie położone, ale dość tłoczne miasto. Po niecałej godzinie drogi, około 60 kilometrów za Kiruną, zatrzymujemy się w miejscu, które niezwykle mnie urzekło. Zobaczyliśmy coś, co jak się niebawem okaże, będzie nam towarzyszyło podczas podróży przez całą Norwegię, zwłaszcza na Lofotach: woda w różnorakich odcieniach niebieskiego, ośnieżone góry i świeża, soczysta zieleń. A to wszystko zanurzone w promieniach olśniewającego słońca... Do tego wiatr, przenikliwy i chłodny, mocno kontrastujący z widokiem. Droga prowadzi wzdłuż ogromnego rozlewiska w granicach parków narodowych Szwecji i Norwegii, nad którymi wznoszą się szczyty powyżej 1000 m n.p.m. Malownicza sceneria, a więc i krótka sesja zdjęciowa, zapatrzenie i zamyślenie, kilka oddechów zachwytu i wypełnienie ciała niezwykłą energią. W oddali widać kłębiące się chmury, co oznacza, niestety, strefę deszczowej pogody.
Krajobraz zmienia się na skalisty, mnóstwo głazów i porostów, małe rzeczki, rzeki, wodospady i wiatraki, ot, klasyczna kraina Trolli. Pojawiają się między nami dyskusje o wyższości Trolla nad Hobbitem.
Po przekroczeniu granicy zmienia się nie tylko pogoda, ale i barwa flagi. Notabene, panuje w Norwegii zwyczaj wywieszania flagi przy każdej okazji i bez specjalnej okazji. To patriotyczny przejaw podkreślania przynależności do państwa, które ledwie wiek temu odzyskało swoją niezależność.
Nieopodal Narwiku z zainteresowaniem spoglądamy na jeden z kempingów nad wodą: a może by tak wynająć domek albo rozbić namiot zanim lunie deszcz? A może znajdziemy coś innego i tańszego?
W Narwiku jesteśmy po siedemnastej. Pierwsze kroki kierujemy do biura informacji turystycznej, położonego tuż przy głównej drodze, gdzie zdobywamy mapy Lofotów oraz próbujemy zdobyć (bezskutecznie) informacje o możliwościach nurkowania na wrakach. W rejonie Narwiku bowiem spoczywa na dnie ponad pięćdziesiąt wraków niemieckich i alianckich, mniejszych i większych jednostek pływających, oraz drugie tyle wraków samolotów. Objeżdżamy trochę miasto, oglądamy domy położone na stokach i kościółek, który wydaje się być z daleka drewniany, przypominający Świątynię Wang, zaś z bliska okazuje się być zbudowany z kamienia. Jest wyjątkowo urokliwy też, niestety, zamknięty. Trochę błądzimy po nabrzeżu, z ciekawością wypatrując w wodzie wraków z czasów ostatniej wojny. Tam też, nad wodą, robimy przerwę na zaspokojenie głodu ? zjadamy nasze podręczne zapasy, spoglądając w górę, na szczyt Fagernes, po drugiej stronie portu. Z przewodnika dowiadujemy się, że można się tam dostać kolejką linową i oglądać miasto z góry. Niestety, przy dzisiejszej pogodzie nie byłoby nic widać.
W centrum miasta znajduje się muzeum wojny, gdzie część opisów jest dostępna także w języku polskim. Jako że nie gustuję w muzeach, zostaję w samochodzie, podczas gdy Magda, Adaś i Jędrek decydują się zobaczyć ciekawostki z czasów drugiej wojny. Sporządzam pobieżne notatki z podróży i zasypiam. [Muzeum jest dość atrakcyjne, szczególnie z punktu widzenia nurków spragnionych nurkowania wrakowego. Dużo tu zdjęć i atrakcyjnych eksponatów z czasów bitwy o Narwik. Co nie zdarza się często w innych krajach, Norwegowie dość mocno podkreślają udział polskich żołnierzy w toczących się na tych terenach walkach. Około dziewiątej wieczór jedziemy na kemping położony nad Rombakfjorden w miejscowości Troldal, na rozwidleniu dróg E10 i E06. Chwilę później naprędce rozbijamy namiot pod gałęziami drzew, chcąc (znowu!) zdążyć przed deszczem, który pada kapryśnie z nieregularnymi przerwami. Dodatkowo rozkładamy na namiot folię NRC, mając nadzieję, że to ochroni nas przed ewentualnymi przeciekami. Na kempingu sporo kamperów, kilka namiotów, kilkanaście domków do wynajęcia. Wygląda na to, że wszystkie są zajęte. W jednym z nich znajduje się kuchnia, gdzie chronimy się przed deszczem, zimnem i wiatrem. Przygotowujemy spaghetti z sosem grzybowym i z dodatkami z puszek: czerwoną fasolką, ciecierzycą i kukurydzą plus starty żółty ser. Zdobywamy doświadczenia w gotowaniu pysznych potraw w niewielkich garach, zaś pomysłem na miarę Nobla jest zakup dużego woka, w którym następuje wykończenie gorącej strawy. Troszkę przedawkowaliśmy makaron, następnym razem ugotujemy tylko jedno opakowanie. Smakujemy i gawędzimy jeszcze długo po północy. W sąsiednim domku są łazienki z prysznicami. Jest tam bardzo ciepło, wręcz parno od pryszniców z gorącą wodą (10 koron, tym razem norweskich, za pięć minut rozkoszy). Razem pobyt na tym kampingu kosztuje nas 160 koron. Powoli układamy się w naszych ciepłych puchowych śpiworach i zasypiamy nasłuchując rytmicznych uderzeń kropel deszczu o tropik. Adaś niewyraźny, coś go uporczywie 'bierze' od czasu przewiania na promie


Dzień czwarty, czwartek 10 lipca.

Budzę się jak zwykle, około szóstej, i wydaje mi się, że nadal pada deszcz. Nie bardzo mam ochotę wstawać, więc drzemię do ósmej, po czym odważnie wystawiam nos z namiotu. Spadają krople z gałęzi, ale już nie pada, a nawet się przejaśnia. Pomiędzy tumanami chmur dostrzegam błękitne kawałki nieba, zatem uśmiech od ucha do ucha, pełen nadziei na ładny dzień. Kilka fotografii i ?rozgrzewająca? kąpiel w zimnej wodzie - chyba się coś przyblokowało, bo w sąsiedniej kabinie aż paruje.
Na śniadanie grzanki z serem, które przygotowuje Magda, a do tego świeża papryka, kanapki i gorąca malinowa herbata. Kemping opustoszał, namioty poznikały, kampery również. Siedzimy w słońcu przy stoliku, spoglądamy na okolicę i leniwie gawędzimy, Madzia, Jędrek... Adaś się krząta. Mija wpół do drugiej, kiedy pakujemy nieco podsuszony namiot, ostatnie rzeczy i ruszamy drogą wzdłuż fiordu na północny zachód. Wiemy już, że nie musimy korzystać z promów, gdyż poszczególne wyspy Lofotów łączą podwodne tunele, które na naszej nowiutkiej mapie Norwegii (notabene, króliczkowy prezent od mojej Kai) są jeszcze oznaczone linią przerywaną. Od samego początku drogi towarzyszy nam głos z nawigacji satelitarnej, przezwanej przez nas roboczo ?Hołkiem?, który podpowiada nam, jak jechać. Czasem zdarza się, że chłopak strzela gafy i błądzi.
Jedziemy na Lofoty mocno wijącą się drogą w doskonałych nastrojach. Towarzyszy nam magiczna muza, idealnie podkreślająca urodę krajobrazów (płyty zgrane specjalnie na tę podróż przez Adasia i Jędrka). Jak się okaże, Buddha Bar IV kręciła się w kółko do końca wyjazdu, a nawet po powrocie do Polski.
Przejeżdżamy przez długi most z ogromnym, łukowym przęsłem. Robi duże wrażenie, dlatego zatrzymujemy się na kilka chwil i na kilka fotografii - oto wreszcie znajdujemy się na Lofotach, na wyspie Hinnoya, i zmierzamy drogą E10 na południowy zachód.
Około po siedemnastej parkujemy w Svolvaer, uroczej portowej miejscowości, gdzie turystów niewielu, targ kwiatowy, bankomaty, informacja turystyczna, sklepy z pamiątkami i czas na filiżankę kawy ze słodkim co nieco. Poszukujemy informacji o możliwości napełnienia butli nurkowych. Nikt nic pewnego nie potrafi powiedzieć, wiec tankujemy paliwo do samochodziku i postanawiamy szukać kempingu. Ruszamy dalej na południe i nagle, za kolejnym zakrętem, w miejscowości Kablev?g, pojawia się zatopiona w popołudniowym słońcu ciekawa, żółta budowla. Jest to drewniany kościół, mocno kontrastujący z błękitem nieba. Czytamy, że pochodzi z 1898 roku i jest zwany katedrą Lofotów. Z lubością fotografujemy go, ponieważ światło jest idealne. Zauważamy przy drodze kwitnące i mocno pachnące wrzosowe, fioletowe i różowe bzy, które w naszym pięknym kraju kwitły trzy miesiące wcześniej.
Kilka kilometrów dalej, pomiędzy skalistymi wzgórzami, odkryliśmy miejsce czekające na nasz namiot. Jedna noc kosztuje nas 190 koron i mamy do dyspozycji przez całą dobę wszelakiej maści luksusy: nielimitowany gorący prysznic, kuchnię z jadalnią, miejsce nad wodą z niezwykle pięknym widokiem, odpływy i przypływy w rytm natury, miejsca do nurkowania, miejsca do łazęgowania, miejsca do zamyślenia i do fotografowania, no i wybryk cywilizacji - w czasie pracy recepcji dostęp do internetu.
Mija dwudziesta. Namiot już stoi, przygotowuję produkty na ciepły posiłek, zanoszę je do kuchni. Magda dostrzega po drugiej stronie kempingu, na nabrzeżu, suszące się w słońcu nurkowe kombinezony. We trójkę, z Adamem i Jędrkiem, wyruszają na ?wywiad środowiskowy?, bowiem ciśnienie (szczególnie Adasia) na nurkowanie wzrastało bowiem z każdym dniem, a tutaj wreszcie osiągnęło swoje apogeum. I trudno się dziwić, 'wizurka' pod wodą musi być znakomita, nawet z brzegu można obserwować dno na kilka metrów w głąb.
W dwie godziny potem pachnie pesto z bazylią oraz sos z papryką i cukinią, przywiezione przez Adasia wprost z Chorwacji (w ogóle połowa zawartości kartonów to łupy z bliższych i dalszych wyjazdów). Wszystko wymieszane w woku ze świderkowatym makaronem. W tym miejscu i czasie następują długie wieczorne Polaków rozmowy, czemu towarzyszy gorąca herbata i piwo. Wspinam się około północy na pobliską skałę i z wysoka, w ciszy, spoglądam na namioty, kampery i domki, gdzie podróżnicy pogrążeni we śnie głębokim. Słońce skryło się za górami, oświetla na rudopomarańczowo skalistą ścianę po drugiej stronie zatoki. Niebo tak jasne, że można czytać, fotografować, patrzeć i patrzeć. Mija północ, już prawie pierwsza, czas na sen.


Dzień piąty, piątek 11 lipca.

Wczesna pobudka, jak co dzień. Niebo nieco zasnute chmurami, które rozwiewa wiatr. Tradycyjny, długi, gorący prysznic, gorąca malinowa herbata w kubeczku grzeje dłonie, poranne pogaduchy z Jędrzejem. Po dziewiątej herbata w termosie ląduje dla zachęty w namiocie: wstawać dziewczynki i chłopcy. Jest piękne słońce. Czas na śniadanie.
Mam ochotę połazić. Planujemy przejażdżkę kajakiem albo motorówką. Magda z Adasiem potrzebują asekuracji przy nurkowaniu, więc się umawiamy na kontakt telefoniczny i zmykam z aparatem fotograficznym na długi spacer, pomiędzy skałki. Odkrywam miejsce niezwykłej urody, gdzie zasiedzę się trochę, a na półce skalnej, wprost do słońca, wykonam kilka asan z cyklu Powitania Słońca. Niezapomniane chwile.
W międzyczasie dołączył Jędrek z aparatem fotograficznym Adasia i utrwala to, co widać wokół nas: wodę, góry, rośliny. Kierujemy się do sąsiedniej zatoczki, gdzie czekają Magda z Adasiem obok samochodu ze sprzętem. Tam też znajduje się stanowisko fińskich nurków, gdzie można napełnić (w ramach przyjacielskiej przysługi, czyli za straszne pieniądze) butle.
O 14:51 następuje pierwsze zanurzenie kontrolne, a potem Magda z Adasiem znikają nam na około 40 minut. Śledzimy jeno bąble na powierzchni wody, a potem pomarańczową bojkę dekompresyjną. Gawędzimy z Jedruchą i obwieszczamy wszem i wobec otwarcie klubu 'guy-club-7', gdzie mewy mewują, a nury nurują. Ech, te Jędrkowe gadulce, kiedy słońce wysoko, a w brzuszkach burczy, bo czekolada, rodzynki, piwo, to dużo za mało.
Wreszcie nasze nurki pojawiają się na powierzchni. Kilkanaście metrów pod wodą jest pięknie: ryby, ukwiały i jeszcze nie wiadomo co, o tym może opowiedzieć tylko ktoś, kto widział [Było fajnie! Jeżowce, dziwne ryby, kraby, rośliny, a wszystko zatopione w kryształowo czystej wodzie Pycha!
Opcja obiadowa na skałkach to ekspresowa kukurydza z puree w gorących kubkach, po czym na krótki powierzchniowo-podwodny rekonesans udaje się Jędrek, ubrany w kombinezon i płetwy Adasia. W międzyczasie doładowanie butli sprężarką Finów, co kosztuje 200 koron (!), co umożliwia około wpół do siódmej powtórne zanurzenie Motylka i Kiwi w innej zatoczce, po drugiej stronie cypla. Podczas kiedy Magda z Adasiem bąblują, a Jędrek śledzi nurkowanie, ja chadzam z aparatem tu i tam, łapiąc urokliwe drobiazgi w obiektyw i zapoznając różne zakątki.
Mija dwudziesta. Pakujemy sprzęt do samochodu. Adaś z Magdą podekscytowani, zmęczeni i głodni wracają samochodem (ale ryba była na dnie!!). Idziemy z Jędrkiem pieszo, bo nasz namiot w zasięgu wzroku, po drugiej stronie zatoki. Idziemy pomiędzy skałami, namiotami, domkami, kamperami. Mijamy miejsce oprawiania ryb, gdzie swoje trofea czyszczą przed kolacją wędkarze. Już zresztą pachnie smażonymi rybami.
Na swój obiadek przygotowujemy tuńczyka z kukurydzą, majonezem i cebulą. Gawędzimy długo i leniwie, patrząc przez okno. To był ekscytujący dzień. Obok nas rozbijają się podróżujący całą rodzina Polacy. Jadą z północy Norwegii, a wcześniej ze Szwecji przez Finlandię. Pożyczamy im patelnię na naleśniki i dostajemy w zamian kilka sztuk ze szpinakiem, do spróbowania. Oryginalne, smaczne jedzonko.
Nadal jasno, słońce nadaje okolicy przepiękny kolor. Cisza i spokój, a w nieruchomej wodzie odbijają się góry, budynki, łódki, chmury. Mewy spacerują po piachu, które odsłoniła cofająca się podczas odpływu woda. Ciekawam, jakiego rodzaju pożywienie tam znajdują. Zbliża się godzina druga, kiedy wreszcie kładziemy się spać.


Dzień szósty, sobota 12 lipca.

Kolejny piękny, bezchmurny dzień. Dłuuugi prysznic. Smakowite śniadanie. Herbata i odrobina jogi na skałkach. Pobudka dla śpiących nieco dłużej nurków. Zapada decyzja, że dziś zmierzamy do końca Lofotów, do A. (to taka nazwa miejscowości!), a potem rozbijemy się gdzieś na zachodnim brzegu wysp, gdzie będziemy oglądać słońce płynące nad horyzontem od wieczora do samego rana.
Generalne porządkowanie samochodu i naszych zapasów i o dwa kartonowe pudełka mniej, a miejsca w samochodzie więcej. Potem chwila na Internet, czyli czas pisania listów. Telefon do moich nastolatków. Herbata do termosów, przewodnik i mapa do ręki. Hołek dziś jest bezrobotny.
Wyjeżdżamy po czternastej, czyli jak zwykle bardzo późno. Ale skoro nocy nie ma, to można sobie na to w końcu pozwolić. Droga na kraniec Lofotów jest pełna magicznych krajobrazów. To jest coś, czego nie potrafię opisać w dostępny mi sposób. Jedziesz. Nic nie mówisz. Zatrzymujesz się, żeby patrzeć w ciszy. Patrzysz tak, by zapamiętać, żeby móc potem przywoływać w każdej chwili ten obraz, żeby śnić tylko tak piękne sny. Zapominasz nawet o fotografowaniu.

Cytuję z przewodnika:
Trasa zalicza się do wyjątkowych w Norwegii. Za każdym zakrętem pojawia się kolejna ściana nieprzebytych, zębatych szczytów, kontrastująca z zielenią tulącą się do brzegu morza.


Część drogi przemierzamy szosą numer 815, prowadzi ona nabrzeżem, aż do Leknes. Potem znów droga E10, z której zbaczamy jednak w bok, żeby zatrzymać się na pół godziny w przepięknej miejscowości Nusfjord, z malowniczym szeregiem domków rybackich w kolorze czekolady i bieli, zwane rorbuerami. Można je wynająć letnią porą. Sporo turystów, wejście do miasteczka niestety płatne, więc zmykamy po krótkim, wspinaczkowym rekonesansie. Pół godziny dalej, w okolicach Flakstad i Ramberg, mijamy plaże z białym piaskiem nad Morzem Północnym, bardzo nam się tu podoba. Wiemy, że to jest idealne, wymarzone miejsce na kolejną noc. Przez kolejne tunele i mosty dojeżdżamy do miejscowości o najkrótszej nazwie świata - A. Tam jest ostatni parking przed bezkresną wodą w lazurowym kolorze i ścieżka prowadząca na skały z widokiem na bezkresną dal. Jedna ze skalistych wysepek w zasięgu wzroku to maleńka Rost, słynna ptasia wyspa, raj dla ornitologów.
Długo stoimy na skraju tego kawałka świata, zafascynowani urodą miejsca i jego symbolicznym znaczeniem. Fotografujemy, żeby pamiętać lepiej. Jest jasno i bezchmurnie. Kolory nieba i ziemi pięknie kontrastują ze skałami oświetlonymi późnopopołudniowym słońcem. Dochodzi dziewiętnasta. Sporo ludzi wokół, kilka rozbitych namiotów, gwar w różnych językach. Czas powrotów. To miejsce stanowi dla nas symboliczny półmetek podróży i od tej chwili będziemy powoli wracać, domykać koło.
Wracając zatrzymujemy się w pewnym niezwykłym miejscu, które zauważyłam tuż przed ostatnim tunelem prowadzącym do A. Maleńka zatoczka pełna łódek, kamieni, zamknięta z jednej strony drogą, na której stoimy, po lewej i prawej kamienny brzeg porośnięty zielonymi trawami i krzewami, naprzeciw nas spływają do wody zbocza skalistych gór, a nad tym wszystkim zawisło słońce i oświetla w tak niesamowity sposób, że ten maleńki zakątek zdaje się być kawałkiem raju. Coś niesamowitego. Wszystkie fotografie zrobione pod słońce i trzeba doświadczonej ręki fotografa, by uchwycić tę chwilę. Pomaga mi Adaś... i mam na swoim pulpicie jedno z najpiękniejszych zdjęć, na widok którego za każdym razem odczuwam głęboki spokój, a znajomi reagują standardowym okrzykiem zachwytu: WOW!!! Tak, ten widok był nieopisywalnie magiczny, jak maleńki diament pośród pereł.
Dwie godziny malowniczej drogi powrotnej: wijące się drogi, mosty, góry otulone wieczornymi chmurami, woda o tylu odcieniach niebieskiego, że trudno je nazywać. Rekreacyjny, anegdotyczny dodatek do tego wieczora to norweski policjant, który uwijał się na drodze pracowicie, jak mrówka, zatrzymując zbyt wolno poruszające się kampery, które nie zjeżdżały w zatoczki, żeby przepuścić innych, szybszych użytkowników drogi. Obserwowaliśmy go przez jakiś czas nieco rozbawieni.
Przed dziesiątą wieczór lądujemy na mijanym wcześniej kempingu, położonym częściowo na piaszczystej, białej plaży. Jest to Skagen Camping, gdzie słońce zawisło nad morskim horyzontem na całą noc, oświetlając wysoki masyw górski, znajdujący się za naszymi plecami. Panowie rozbijają namiot, dyskutują o sposobach wytyczenia polskiej drogi na szczyt. Magda robi wywiad środowiskowy na temat ciepłej wody, pryszniców i kuchni. Wyjmuję nasze wiktuały. Dziś będziemy grillować: ziemniaki, cebula, żółty ser, oliwa, przyprawy. Wieje uporczywy, chłodny wiatr. Osłania nas przed nim samochód, ale i tak marzną palce. Potrzeba dużo gorącej, rozgrzewającej herbaty. W oddali ktoś zanurza się w falach morza. Brrr....
Adaś pstryka foty szybującym z prądami wiatru mewom i zachodzącemu słońcu. Obserwujemy to, o czym marzyłam słońce, które płynie nad horyzontem i nie zachodzi, choć zachodzi... i ciągle płynie, aż do wschodu. Z naszego grillowania, suma summarum, wychodzi znakomita zapiekanka w folii [znakomita to za mało powiedziane! - redakcja], do tego białe wytrawne wino, spacerowanie po plaży i skałkach, kilka zwariowanych eksperymentów fotograficznych. Nieopodal dostrzegamy statyw i starszą parę Holendrów, ukrytą pod namiotem, obserwującą zjawisko białej nocy.
Długo jeszcze siedzieliśmy w namiocie, zażywając dobrego humoru, dobrego wina, jabłkowej fajki wodnej, rozmowy, śmiechu. Zasnęliśmy, kiedy słońce już 'wschodziło'.


Dzień siódmy, niedziela 13 lipca.

Pobudka po ósmej - poczułam ciepło słońca na ściankach namiotu. Bezwietrznie. Chyłkiem, cichutko, wydobyłam się ze śpiworka, kiedy to Jędrucha po lewej, a Adaś z Madzią po prawej, spali wciąż jak niemowlęta.
Zabrałam swoją matę, połaziłam po rozgrzanym piachu białej plaży, a potem co nieco porozciągałam ciało w rytm ulubionych asan. Kilkanaście fotografii, gorąca herbata w kubeczku, gorąca herbata w termosie, kanapki. Powoli, leniwie rozwijał się nam kolejny dzień. Przed trzynastą dojrzała jajecznica z cebulką, przed czternastą wyruszyliśmy w drogę. Znad morza nadciągały chmury, zwiastując deszcz.
Nieopodal kempingu przystanęliśmy na kwadrans przy urokliwej nekropolii, a potem jeszcze na jakimś przystanku autobusowym, a raczej przystanku pocztowym, a może 2 w 1, bo... panuje w tamtej okolicy urokliwy zwyczaj zawieszania przy drodze skrzynek pocztowych, coby miejscowy listonosz nie tracił czasu na dojeżdżanie do rozrzuconych co kilka, kilkanaście kilometrów domów. Taki niby-przystanek wygląda interesująco: na jednej ścianie wiszą kolorowe skrzynki listowe, różnej wielkości, zaopatrzone w nazwiska właścicieli, a wszystkie razem są zadaszone. Siedzieliśmy sobie i gawędziliśmy na takim przystanku przy drodze. Jędrzej nurkował po okolicy, zaspokajając potrzeby innej natury, ja zaś utrwalałam miejsce i czas oraz Adasia z Magdą. Zmiana kierowcy i znów mijamy mosty, tunele, zakręt za zakrętem, by w majestatycznych okolicznościach wody, gór, zieleni, chmur i słońca wylądować w miasteczku Henningsvaer. Dochodziła piąta. Parking na nabrzeżu i sporo turystów. Z zaciekawieniem ruszyliśmy spenetrować okolice. Nie wiedziałam jeszcze, że to miejsce zwane jest małą Wenecją ze względu na kanały, jachty, światło. W mej pamięci zostały: suche dorsze w magazynach i leniwe zasiedzenie w słońcu na drewnianym nabrzeżu obok biało-czerwonej łodzi, cisza, długi spacer uliczkami i spoglądanie w okna z tajemniczymi lampkami. Pachniały bzy... Kawa w knajpce wspinaczkowej [nieopodal znajduje się norweska Mekka wspinaczkowa], gdzie otuleni w pledy patrzyliśmy na wodę, domy, góry. Drobne zakupy: czapka, krówki, widokówki.
Po dwudziestej ruszamy w dalszą drogę i już za drugim zakrętem widok pięknej zatoki za oknem samochodu powoduje, że zatrzymujemy się. Ja fotografuję, Adaś jak kozica śmiga po skałkach i też fotografuje. Jest tak pięknie, że trudno o tym miejscu nie wspomnieć. Wieczorne światło słońca, mieniące się barwy wody, skaliste wysepki, a pomiędzy nimi snują się chmury. Samotny jacht wypływający w morze świeci białym płótnem żagli. W pewnej chwili już nie fotografuję, tylko stoję i patrzę. Jedziemy dalej, zmienia się perspektywa, miejsca, ale czar pozostaje ten sam.
Mijamy miejsca wspinaczkowe, na ścianach kolorowe kaski i ludziska wielkości mrówek na linach. Kolejne tunele, mosty, zakręty i jesteśmy z powrotem w naszej ulubionej zatoczce, w Kabelveg. Namiot rozłożony, obiad dojrzewa Tym razem tortellini z sosem z ciecierzycą i kukurydzą. Wieczorne pogaduchy i około północy zmykam na skalistą górkę, żeby posiedzieć, popatrzeć na oświetloną słońcem okolicę i podziękować wszechświatowi za obfitość piękna. Czas się powoli żegnać z tym miejscem. W oddali widać skudłacone chmury, więc mam szczęście zażywać białej nocy w słonecznych kolorach. Około pierwszej wtulam się w poduszkę, w sen.


Dzień ósmy, poniedziałek 14 lipca.

Budzę się po siódmej, słyszę krople deszczu. Czuć chłód i wilgoć. Wychodzę na zewnątrz. Brrr... Szaro, mokro, chłodno. Po kąpieli po raz pierwszy w czasie wyjazdu wkładam długie spodnie i trapery, dodatkową bluzkę z długim rękawem i kurtkę. Pranie rozwieszone do wyschnięcia podwójnie mokre, ręczniki też. Wiatr wieje i zacina deszczem we wszystkie strony. Tak, to zupełnie inne oblicze Norwegii.
Systematycznie znikają namioty, samochody. Jako pierwsi, zaraz po ósmej, zwinęli się Polacy z Białołęki, z którymi spotkałam się podczas pichcenia poprzedniego wieczora, a za nimi kolejni zmykają przed deszczem. W międzyczasie uregulowaliśmy należność za nocleg i sprawdziliśmy pocztę emaliowaną.
Po trzynastej kończą śniadaniowanie nasze śpiochy, czyli Madzia z Adasiem, a Jędrek zwija namiot. O 13.33 ostatnia fotografia, żeby zapamiętać nazwę, i ruszamy. Jędrek jako kierowca plus ekipa ukołysana do snu przez melodyjną muzykę. Przed piętnastą zatrzymujemy się na godzinę w znanym nam już Svolvaer, gdzie kupujemy pamiątki. Jest znacznie tłoczniej niż poprzednim razem. Tankowanie i droga w kierunku Narwiku. Przed dwudziestą, minąwszy miasto, zatrzymujemy się na nabrzeżu, gdzie stoją kamienne cokoły z napisami wdzięczności dla Strzelców Podhalańskich. Niedługo potem przekraczamy granicę okręgu Ballangen, a w godzinę później nabieramy ochoty na małe co nieco. Przydrożny, drewniany zajazd Veikro jest urokliwy. Przed jego wejściem, w donicach, kwitną na biało i fioletowo bratki i margerytki, przy czym zdumiewa mnie to, że pachną one tak mocno jak maciejka i róża w jednym. Wewnątrz bardzo przyjemnie, na stołach światło świec, gorąca czekolada, kawa, ciasto, pogaduchy. Dopisuje nam humor.
Dalsza droga nabiera nieco innego charakteru, bo góry są ciaśniej upakowane i mocniej wypiętrzone. Wyglądają w chowającym się co chwila za chmurami słońcu dość monumentalnie. W połączeniu z muzyką, której słuchamy, mamy wrażenie bycia widzem niezwykłego i ulotnego eksperymentu natury.
Kilkanaście kilometrów dalej kończy się droga przed nami przystań promowa. Pomarańczowe promienie słońca przebijają się przez poszarpane chmury i doświetlają pojedyncze białe domy, łodzie, stoki gór po drugiej stronie Tysfjorden. Przejażdżka promem Melshorn trwa około 40 minut, a potem jeszcze tylko krótki kawałek drogi do kempingu Tysfjord Turistenter w miejscowości Storjord, gdzie z jednej strony mała rzeczka, a z drugiej jezioro. Krótko przed północą rozbijamy namiot. Miejsce jest położone tuż przy głównej drodze: duży kompleks złożony z hotelu i szeregowych drewnianych domków do wynajęcia. Namiotów zaledwie kilka. Kuchnia, pralnia, suszarnia, toalety i łazienka znajdują się na tyłach budynku. Schludnie, czysto i wygodnie. Przygotowujemy gorący posiłek, makaron z sosem serowym i czerwoną fasolką. Rozmawiamy z podróżującymi po świecie młodymi Amerykanami i gawędzimy we czwórkę przy stole aż do drugiej. Czas na sen.
Na przeciwległym brzegu jeziora widać oświetlone słońcem stoki gór na tle zachmurzonego nieba. Niezwykły to widok, jakby światło padało z ukrycia, a to wszystko jeszcze odbija się w nieruchomym lustrze wody. Kilka fotografii i nurkowanie w śpiworze. Adaś jeszcze przed snem rozważa możliwość nurkowania w jeziorze o szóstej rano, czemu przysłuchujemy się z ogromnym niedowierzaniem, zasypiając.


Dzień dziewiąty, wtorek 15 lipca.

Znowu pada deszcz, chłodno, wilgotno. Wstaję po ósmej. Poranny rytuał prysznicowo-herbaciany. O dziesiątej ogłaszam pobudkę. Jędrek zwija namiot do suszarni. Adaś podjeżdża samochodem pod sam budynek, gdzie śniadamy do południa. Zbieramy suche rzeczy, pakujemy się i drogą E6 kierujemy się na południe, w stronę Trondheim. Po piętnastu kilometrach zawracamy po parasol Jędrka. Śmigamy przez polodowcową krainę skał, śniegu, lasów, wody i pojedynczo rozrzuconych domków. Pogoda kaprysi, jednak pada rzadko, i nawet od czasu do czasu dostrzegamy kawałek błękitnego nieba. Przystanek na oddech, przystanek na toaletę. Spotykamy podróżujących i wędkujących na tutejszych wodach Polaków. Okolice zmieniają się na gęściej zalesione, dużo małych domków z dachami, na których rosną trawy, rojniki i kwitną łąkowe drobne kwiaty.
O czwartej po południu zatrzymujemy się w centrum turystycznym Parku Narodowego Nordland. Drobne zakupy, toaleta, chwila na oddech. Sporo turystów korzystających z wytyczonej nieopodal ścieżki przyrodniczej, w dali widać i słychać wodospad. Krótka przejażdżka samochodem nad olbrzymim wąwozem w ramach krótkiego rekonesansu. Wracamy na główną drogę i jedziemy jeszcze 140 kilometrów na południe, w okolice miasta Mo i Rana, gdzie Adaś namierzył dwie jaskinie. Przyspieszone bicie serducha trójki grotołazów.
O 17:14, w strugach deszczu, przekraczamy koło podbiegunowe. Aura nie przeszkadza mi w obejrzeniu symbolicznego pomnika (?) w kształcie zegara słonecznego. W pamięci zostaje duży budynek zajazdu, który wygląda jak tonący w szarych chmurach spodek, szykujący się do odlotu w kosmos. W dwie godziny później wąską drogą docieramy do miejsca, gdzie stoją dwie małe, drewniane chatki. Na jednej z nich wisi mapa jaskini, a obok duży drewniany szyld VELKOMMEN TIL SETERGROTTA (www.setergrotta.no). Poza tym ani żywej duszy, a wycieczki z przewodnikiem są tylko dwie dziennie, i to w dużo wcześniejszych godzinach.
Jest późno, dochodzi dwudziesta, więc podjeżdżamy wyżej, gdzie wedle drogowskazów jest druga jaskinia. Niewielki, pusty zajazd, pachnący drewnem. Adaś i Jędrek prowadzą informacyjną rozmowę z sympatyczną dziewczyną na temat możliwości zwiedzania okolicznych dziur oraz na temat cen noclegów. Zwiedzanie z przewodnikiem jest już o tej porze niemożliwe, zaś nocleg w pokojach za ponad 400 NOK?ów odpada. Eskapada kończy się zjazdem do poprzedniego miejsca, gdzie wkładamy czołówki, buty, kurtki, rękawiczki i udajemy się w indywidualną podróż w nieznany świat norweskich jaskiń.
Przez las pełen paproci i gęsto rosnących drzew prowadzi nas długą, wąską ścieżka. Moja podziemna przygoda kończy się przy wejściu do skalnej groty. Pośliznęłam się na mokrych kamieniach, poczułam swoje kolano i wróciłam do samochodu, czując się trochę jak zbity pies, zła i rozczarowana. Nie dla mnie takie warunki. Usnęłam na dwie godziny, wreszcie jaskiniowcy zapukali w okno. Wrócili z trofeami w postaci zdjęć m. in. niebieskiego i różowego marmuru i opowieściami. Zostało nam na dziś znaleźć miejsce na nocleg. Deszcz rozpadał się na dobre i na dwóch pierwszych polach kempingowych nie było już wolnych domków wszyscy podróżnicy chcieli spać pod dachem. Rozbicie namiotu w takich warunkach i przy dużym zmęczeniu, jakie odczuwaliśmy, wzbudzało naszą niechęć.
Powiadamy, do trzech razy sztuka. Do kolejnego miejsca, nieco w bok od głównej drogi, trafiliśmy około jedenastej. W miejscowości Korgen, najpierw w lewo, potem w prawo, obok kościoła, potem drogą w szczerym polu, jeszcze kilka zakrętów i wreszcie mały domek o uroczej nazwie Londyn, za 380 koron: dwa piętrowe łóżka, kuchenka, stolik, ogrzewanie, mała weranda z widokiem na szeroką rzekę z małą wysepką, gdzie stoi tajemniczy zielony namiot, zapewne miłośnika wędkowania i samotności. A w tle góry tonące w chmurach, a w sąsiedztwie Berlin, Paryż, Rzym i kilka innych stolic Europy.
Magda z Adasiem przygotowują na obiad ryż w sosie słodko-kwaśnym, z rodzynkami i kukurydzą. Nie mam początkowo apetytu na cokolwiek, chcę spać, ale potrawa tak aromatycznie pachnie, że kubki smakowe wykonują skuteczną robotę: głód zwyciężył moje kapryśne usposobienie tego wieczora i wspólnie zakończyliśmy emocjonujący dzień grubo po drugiej, snując jaskiniowe opowieści o pełnych tajemnic meandrach ludzkiego życia i o przeznaczeniu, jednocześnie delektując się fajką wodną o smaku jabłkowym. W oknie paliła się świeca, a szare chmury deszczowe płynęły z wiatrem na południowy wschód.


Dzień dziesiąty, środa 16 lipca.

Otwieram oczy o ósmej, zdumiona blaskiem światła odbijającego się w płynącej wodzie rzeki, widocznej za oknem. Celowo wybrałam spanie na górze piętrowego łózka, żeby taki poranek, z takim widokiem, mnie powitał. Stało się. Bez wahania wstałam, zabrałam aparat fotograficzny, ręcznik, kosmetyczkę, klucze do samochodu i matę do jogi. Potrzebne rzeczy zostawiam na werandzie, żeby dziewczynka i chłopcy pospali sobie jeszcze w ciszy.
Schludna ciepła łazienka, gorąca i długa kąpiel, spacer boso po mokrej trawie, a potem brzegiem rzeki. Magicznie prezentuje się w promieniach słońca samotna metalowa ławeczka: tylko usiąść na niej i patrzeć na upływ wody, monotonny, niezmienny, spokojny. I na wędkarzy łowiących ryby, i na rozwijający się czas nowego dnia.
Poranny rytuał powitania słońca i kilkanaście fotografii rzeki, ośnieżonych stoków gór w oddali, naszego domku, pomostu. Nadciągają niestety tumany chmur, dlatego korzystam z idealnych warunków i światła, by złapać radosną chwilę.
Po dziewiątej wstaje Jędrek, w godzinę potem pobudka dla Madzi i Adasia. Zmywamy naczynia, gotujemy wodę na herbatę w obszernej kuchni w sąsiednim domku. Tam też znajduje się bardzo przyjemny, duży pokój jadalny, w którym przesiadują ludziska z namiotów. Śniadamy leniwie na werandzie. Rozmowy, porządkowanie samochodu i porządkowanie domku. Zasadą obowiązującą, i niejako oczywistą w tym kraju jest, żeby zostawić po sobie miejsce w takim stanie, w jakim chcielibyśmy je zastać. Sprawia to, że wszystkie miejsca, do których trafiamy w Norwegii, są schludne i czyste.
Trochę zabawy we wzajemne fotografowanie, herbata z dużą ilością cukru i cytryny na drogę. W jednym termosie ulubiona przez Magdę Earl Grey, a w drugim czarna z dodatkiem szafranu. Dochodzi pierwsza po południu. Wyruszamy. Droga prowadzi przez rozległe rozlewiska i gęsto porośnięte drzewami wzniesienia. Docieramy do miasteczka Mosjoen i tam robimy długi, indywidualny rekonesans i zakupy.
Mosjoen jest urocze, przytulne, położone nad wodą, w której odbijają się skalne zbocza gór. Nadrzeczne spichlerze i magazyny są jednymi z najstarszych wysuniętych na północ budynków tego typu. Aby ułatwić załadunek i rozładunek łodzi, większość budynków jest częściowo wychylona nad nurt rzeki, są one wsparte na palach wbitych w dno. Obecnie w miejscu spichlerzy znajdują się muzea, galerie i kawiarnie, między którymi błądzę, zaglądając w okna. Na kolorowym placu zabaw bawią się i pokrzykują po swojemu małe dzieci, którym przyglądam się w zamyśleniu: oto lekkość i swoboda życia, z której wyrastamy za szybko i niepotrzebnie. Kupuję kartkę urodzinową dla mojego siedemnastoletniego Oskara i długo szukam skrzynki pocztowej. Pomiędzy krzakami kwitnącej i pachnącej dzikiej róży, chyba już na prywatnej posesji, czego nie jestem pewna, bo płotów, ogrodzeń, psów tutaj nie ma, dostrzegam kołyszącą się na wodzie łódź, której wygląd kojarzy się z wyprawami wikingów.
O piętnastej jesteśmy gotowi wyruszyć w dalszą drogę. Trochę błądzimy chcąc wyjechać z miasteczka. W szarościach deszczowej pogody (znowu pada!) zastanawiamy się nad możliwością spenetrowania kolejnej jaskini. Decyzja na TAK zapada około 150 kilometrów za Mosjoen, dlatego cofamy się prawie 50 kilometrów główną droga E6 na północ, przekraczamy po raz wtóry malowniczo zaznaczoną granicę między Nordland i Nord-Trondelag, po czym kierujemy się na zachód drogą nr 76. Po blisko dwudziestu kilometrach dostrzegamy wlot tunelu. Z mapy wynika, że po lewej i prawej stronie doliny, wysoko, pośród skał, krzewów i porostów trzeba szukać wejść do raju dla grotołazów. Nie ma żadnych oznaczeń, wokół pustkowie, skały, porosty, krzewy, płaty śniegu, mały wodospad i toaleta, a obok niej znak: Steinhytta 1km. Tam właśnie wąską ścieżką wyruszają Adaś z Jędrkiem. [Na górze znajdowała się niewielka, kamienna chatka, wyposażona w kozę i legowisko zbite z desek. Wpisaliśmy się do umieszczonego w skrzynce na drzwiach zeszytu, być może jako pierwsi Polacy, bowiem wpisów naszych rodaków było brak. Szlak prowadził dalej, wysoko w góry, jednak ograniczeni czasem zawróciliśmy. Magda i ja uprawiamy przyjemny gadulec obserwując światło słońca na horyzoncie, a w chwilę potem tęczę i małego ptaszka z pomarańczowymi łapkami, kołującego dziwnie blisko nad naszymi głowami. Okazuje się, że to łęczak z rodziny brodźców, ptak wędrowny uwielbiający bagna i mokradła, który w tej dość surowej, wodnej krainie czuje się swojsko i bezpiecznie.
Zbliża się wieczór, kiedy w oddali dostrzegam plamy pomarańczowej kurtki Adasia i czerwonej Jędrka. Chwilę potem dołączy niebieska Magda i we troje schodzą w dół z wieściami, że domek zdobyli, ale o jaskiniach nic nie wiadomo. Ekspresowy posiłek, czyli gorące kubki, herbata i czas powrotów. Spróbowaliśmy, nie udało się, ale warto było przeżyć kolejna przygodę z naturą.
Kiedy dojeżdżamy do głównej drogi, drogowskaz mówi, że do Trondheim zostało 333 kilometry. Ciemne chmury wiszą nad okolicą. Zamierzamy jechać dopóty, dopóki wystarczy nam sił i ochoty. Teren pofałdowany, górzysty, malowniczy: zieleń i woda. Szarówka. Coraz dalej od koła podbiegunowego.
Zbliża się jedenasta w nocy, kiedy na rozwidleniu dróg E6 i 763 pojawia się niezwykłej urody dolina z jeziorem Snasavatnet. Zatrzymujemy się przy pierwszym kempingu, który znajduje się pomiędzy drogą główną a jeziorem - domki i miejsca kempingowe położone są na zboczu. Już prawie północ, dlatego recepcja jest tradycyjnie zamknięta. Wokół cicho, czas snów.
Adaś z Jędrkiem rozbijają namiot, ja zbieram nasze jedzonko i zanoszę do kuchni, która znajduje się na tyłach domu z recepcją. Jesteśmy zaskoczeni tym, że pokój jadalny jest w stylu naszych salonów z lat osiemdziesiątych. Prawdopodobnie nie rozbijalibyśmy namiotu, na który już zaczął padać deszcz, gdybyśmy wcześniej odkryli pomieszczenia, gdzie jest ciepło i sucho.
Przygotowaliśmy spaghetti, gorącą herbatę i, siedząc w fotelach i na sofie, zajadaliśmy się, komentując swojskie klimaty oraz doskonałe warunki biwakowania. Naczynia zostawiliśmy do mycia na rano, szybka kąpiel i do śpiworka na zasłużony odpoczynek. Na zegarkach była druga. Deszcz bębnił miarowo o ściany namiotu


Dzień jedenasty, czwartek 17 lipca.

Pobudka przed ósmą. Chłodno i wilgotno. Skrzeczą mewy. Wydaje mi się, że słyszałam je przez całą noc. Wyjątkowo niechętnie wstaję. Ale kolejny dzień prosi o rozwijanie ciągu zdarzeń. Czas na prysznic.
Przed dziesiątą układamy pod dachem budynku namiot, żeby osuszył go wiatr. Od czasu do czasu przebija się nieśmiało słońce. W międzyczasie na miejscu biwakowym pojawia się właściciel, żeby uregulować należność za nocleg (czy wszyscy właściciele kempingów w Norwegii jeżdżą BMW X5?). Jednocześnie pyta o narodowość i w odpowiedzi na informację, że jesteśmy z Polski, próbuje proponować nam pracę. Z propozycji nie korzystamy i przygotowujemy śniadanie, które zjadamy w tych samych luksusowych okolicznościach schludnego pokoju jadalnego.
Spaceruję po brzegu jeziora. Jest nie tylko malowniczo, ale i romantycznie - w zielonych zakątkach, na niewielkich plażach, stoliki i fotele ratanowe, łódki. Mnóstwo mew. Co jakiś czas siąpi deszcz. Samochód przestawiamy bliżej kuchni, krzątanina porządkująca. Ciekawska mewa zagląda do naszych pudeł. Zbliża się południe, kiedy ruszamy w dalszą drogę. Rolę kierowcy przejmuje Magda. Do Trondheim zostało blisko 150 kilometrów. Malownicza okolica, pełna wody, wzgórz, zieleni. Szybko docieramy do granic miasta, gdzie czeka na nas punkt poboru opłat. Dwukrotnie trzeba się zatrzymać i wrzucić do koszyka po 25 koron. Potem dwupasmową obwodnicą wjeżdżamy między kolorowe domy położone malowniczo nad wodami Trondheimsfjorden. Skojarzenia trochę z Wenecją, a trochę z Amsterdamem.
O czternastej parkujemy u wylotu lipowej alei, prowadzącej przez centralny plac miasta, gdzie stoi statua Olava Tryggvasona, założyciela miasta. Tam znajduje się też informacja turystyczna i stragany ze smakowicie pachnącymi truskawkami (półkilogramowy koszyczek za 40 koron nabywam bez wahania - uczta!!!). Para żeliwnych jeleni zaprasza do fotografowania, mocno i aromatycznie pachną lipowe kwiaty. Jest lekko i przyjemnie. Przechadzka kończy się przy budynku średniowiecznej, gotyckiej katedry Nidarosdomen, zbudowanej na wzór angielskiej katedry w Cartenbury, a przypominającej pod względem filigranowej rzeźby katedrę mediolańską i kolońską [potwierdzam, choć w Mediolanie i Kolonii rozmiar jest XXXL]. Nabywamy bilety obejmujące wejście na wieżę (50 koron). Rozpościera się z niej widok na cztery strony świata: mosty na rzeką, mury fortu Kristiansten Festning i domy rozrzucone na zielonych wzgórzach, wody fiordu i port. Krajobraz malowniczy, a wszystko otulone chmurami w różnorodnych tonacjach szarości. Blisko nas, na bocznych przyporach katedry, sterczą gargulce bardzo podobne do tych mieszkających w katedrze Notre Dame w Paryżu.
Po szesnastej kończymy spotkanie z architekturą sakralną i zmierzamy w stronę drewnianego mostu Gamle Bybro, rozpiętego nad rzeką Nidelva, na Starym Mieście. Kluczymy po małych uliczkach w poszukiwaniu bezpłatnego parkingu i w końcu, nieco znużeni, poddajemy się rygorowi przepisów: płacimy i zmykamy penetrować urokliwe zakątki, zaglądać w okna domków przylegających do uliczek, zachwycać się świeżością zieleni, zapachem kwitnących róż, intensywnymi kolorami kwiatów, których gatunków nie potrafię rozpoznać - kwitną na fioletowo, pomarańczowo, czerwono, tworząc kolorowe plamy. Naszą uwagę przyciąga starszy mężczyzna z białym, długim włosem, kolorowym szalikiem, którego określamy mianem: oryginalny hippis.
Kwadrans po piątej stajemy na oryginalnym moście z XVII wieku i fotografujemy się w Bramie Szczęścia. W spokojnie płynącej wodzie odbijają się domy stojące na palach, niegdyś magazyny kupieckie, i niebo poprzetykane chmurami. Do jednego z budynków przylega restauracja na wodzie, obok kołyszą się łódki. Nieco dalej, na zakręcie rzeki, wzdłuż brzegu stoją dwupiętrowe domy z elewacją w kolorze kremowym, która widowiskowo kontrastuje z barwą wody i zielenią drzew.
Po osiemnastej jesteśmy w centrum nurkowym, gdzie napełniamy powietrzem butle nurkowe. Jędrek wypatruje tutejsze wozy strażackie i fotografuje je na pamiątkę. Ja zaglądam w zaułki domów nad wodą. Magda ma ochotę na małe-co-nieco. Parkujemy więc przy wylotowej drodze z miasta, nieopodal pizzerii. Spaceruję brzegiem rzeki, a potem, siedząc na czerwonej ławeczce pod dwiema brzozami, oglądam z nieco innej perspektywy starówkę i katedrę, dumając w promieniach popołudniowego słońca, które odbija się w ruchomym lustrze wody.
Ruszamy w dalszą drogę i rozpędzamy się już na dwupasmowej obwodnicy miasta, kiedy nagle, ku naszemu ogromnemu zdumieniu, wyskakuje z naszej prawej strony łoś i przebiega przez drogę. Łapię go w obiektywie, kiedy przeskakuje przez niewysokie barierki. Sytuacja niemal surrealistyczna. W trzy godziny potem spotykamy kolejnego zwierzaka z przepięknym porożem, stojącego spokojnie tuż przy drodze. Było już późno, zawróciliśmy jednak, żeby go sfotografować, ukrytego wśród gęsto rosnących drzew i krzewów.
W kwadrans potem tereny bezludne zamieniły się w miasteczko Dombs, leżące na skrzyżowaniu dróg E6 i E136. Tam spotkaliśmy szczerbatego, owłosionego Big Trolla, z dużym czerwonym nochalem, wielgaśnymi uszami, w zielonych spodenkach i ciepłym spojrzeniem wielkich oczu. Adaś wspominał go z podróży sprzed 10 lat, a ja wtulałam się w jego big łapy do pamiątkowej fotografii. Stamtąd, w zapadających ciemnościach (tak, tak, tutaj w nocy jest już dość ciemno, wszak zmierzamy wciąż na południe), jedziemy w głąb trollowej krainy, by zatrzymać się pośród gór na kempingu w Lesjaskog. Zimno, wilgotno, surowe górskie powietrze, i tak jakoś mało przytulnie na pierwszy rzut oka i ucha.
Zbliżała się północ, byliśmy bardzo zmęczeni. Początkowo nie miałam ochoty wychodzić z samochodu. Brrrr... Wyobraziłam sobie jednak wspólny gorący posiłek, zupę ogórkową, i to wystarczyło, żeby w czasie rozbijania namiotu i przedsennej krzątaniny zapachniało. Nieopodal szumiała rzeka, a w dali, pod prawie czarnym niebem, lśniły płaty śniegu. W łazience cieplutko, że miało się ochotę tam rozłożyć śpiwór. Gorąca woda, przytulnie, schludnie. Pralka, suszarka. Nasz namiot stał samotnie pośród dziwnych hybryd, stanowiących połączenie domków kempingowych z dużymi przyczepami. Jeszcze gorąca herbata, mycie ząbków i do śpiwora!


Dzień dwunasty, piątek 18lipca.

Otwieram oczy przed ósmą. Wstaję. Chłodno i wilgotno, ale nie pada. Słychać szum wody, od czasu do czasu hałasują nieco przejeżdżające przez most samochody. Z każdej strony góry, w wyższych partiach zalegają płaty śniegu. Wokół zielony las mieszany, w dali widać wodospad. Odmienny krajobraz od dotychczasowych, inne powietrze. Gorąca, rozgrzewająca kąpiel i śniadanie na dużym, drewnianym podeście pośród norweskich traw i kolorowych łubinów. Notabene, łubin porasta rowy, łąki i pobocza dróg w takiej ilości, jak nasze tradycyjne chwasty, dlatego o tej porze roku jest wszędzie kolorowo.
Kanapki, gorąca herbata, pogaduchy, składanie namiotu, suszenie mokrej podłogi na wietrze i generalne porządki w samochodzie. Jedzenie zmieściliśmy w jednym pudełku, zatem coraz więcej miejsca na pamiątkowe zakupy. Zarazem czytelny to znak, że nasza podróż powoli dobiegać będzie końca. Mija dwunasta, kiedy cała czwórka jest zwarta i gotowa podbijać i penetrować krainę trolli.
Z zawrotną prędkością 60-70 km/h jedziemy w sznurze samochodów drogą na Alesund, doliną pomiędzy malowniczymi stokami gór, z których spływają olbrzymie wodospady. Wzdłuż drogi wije się rzeka, woda jest zupełnie przejrzysta. Jesteśmy rozbawieni skojarzeniami związanymi z tablicą rejestracyjną niemieckiego opla - SEXY 557, humor dopisuje, niestety szare, deszczowe, kapryśne chmury szybko nas doganiają. W okolicach Trollveggen Camping zatrzymujemy się na kilka minut, żeby zobaczyć niemal pionową, wysoką, skalistą ścianę, poprzecinaną wieloma wodospadami, otuloną tu i ówdzie szarymi i ciężkimi od deszczu chmurami, ścianę, na której uprawia się, oprócz wspinaczki, inny nieco zwariowany sport: base jumping.
Jest już dobrze po południu, kiedy z drogi E136 skręcamy w kierunku Geiranger Fjord, w drogę nr 63. Na początku Trollstiggen (Drabiny Trolli) dostrzegamy w strugach deszczu skały, na nich figurki małych trolli, a tuż obok zajazd Gjesteg, gdzie zatrzymujemy się, wiedzeni potrzebą fizjologiczną oraz chęcią poczynienia drobnych zakupów. Kwadrans przed trzecią znajdujemy się przy jedynym w Norwegii (a może i na świecie) znaku drogowym z postacią wędrującego trolla. Znajdujemy się na wysokości 295 m n.p.m. Szczyt drogi zbudowanej w 1936 roku znajduje się natomiast na wysokości 1610 m n.p.m. Przed nami rozpościera się, jak na dłoni, panorama - wijąca się wstążka z zawijasami, po której bardzo powoli poruszają się w górę i w dół samochody osobowe, autobusy i motory. Widać most na wys. 700 m n.p.m, przy którym poruszają się ludzie fotografujący wodospad. Dziś okolica bez słońca, szara, mglista, ale można obserwować i drogę, i wodospad, i rzekę.
Powoli wspinamy się samochodem w górę, każdy zakręt ma swoją nazwę - pierwszy to Kjelstadsvinden. Kwadrans potem jesteśmy przy wodospadzie i na moście (Stigfoss Brua, wybudowany w 1935), drugi przystanek przy Langdalsvingen, by sfotografować przepięknie pokazującą się nam w dole dolinę i Drabinę Trolli, a w pół godziny od startu, tuż za Ovre Bispesvingen, docieramy do przełęczy, gdzie w jednym ze sklepików wymieniamy się swoimi doświadczeniami podróżniczymi z pracującą tam Polką, sprzedającą wełniane swetry, rękawice i czapki. Tam też po raz pierwszy widzę usypane z kamieni kopczyki. Malownicza droga nr 69 prowadzi następnie w dół do kolejnej doliny, zielonej, gdzie, podobnie jak w okolicach Svartisen Nasjonalpark, dachy pojedynczych małych domków porastają mchy, trawy i kwitnące kwiaty. Kolejny przystanek na toaletę, na krótki spacer, żeby przyjrzeć się z bliska owym domkom, nurtowi górskiej, narowistej rzeki, żeby wejść na kamienny mostek kojarzący się z romantycznymi spotkaniami zakochanych. Powoli opuszczamy surową krainę trolli, krainę wietrzną, skalistą i ośnieżoną, żeby znów zanurzyć się w świetle słońca, w błękitach nieba i znaleźć się wreszcie? pośród plantacji truskawek i wśród samochodów zbieraczy tych owoców, z dziwnie znajomymi tablicami rejestracyjnymi. Dwa półkilogramowe koszyczki po 25 koron smakujemy z ogromną przyjemnością.
O siedemnastej jesteśmy na kolejnym rozwidleniu dróg nad Norddalsfjorden, gdzie poszukujemy przystani promowej i dalszej drogi do Geiranger Fjord. Znajdujemy zgubę na końcu drogi oznaczonej na mapie na biało. Kwadrans po piątej jesteśmy już na promie Fjord 1 i płyniemy. Jesteśmy rozbawieni, w doskonałych nastrojach, fotografujemy. Okolica i piękna pogoda przyprawiają o kolorowy zawrót głowy.
Na stałym lądzie, tuż po opuszczeniu promu, obowiązkowy przystanek, bo Adaś, miłośnik garbusów i właściciel jednego egzemplarza zarazem, dojrzał śliczne, dopieszczone, stareńkie kremowe cacuszko, z lusterkami jak z toaletki nastolatki z lat pięćdziesiątych, ze skórzanymi siedzeniami w kolorze cappuccino, z... już sama nie wiem, co tam takiego jeszcze było, że Adaś fotografował samochodzik ze wszystkich stron, wyginając się we wszystkie strony i wchodząc niemal pod nadwozie. Ubaw po pachy. W międzyczasie mignął nam lśniący amerykański pojazd, jaki można zobaczyć na zdjęciach lub na filmach z lat pięćdziesiątych. Znów pojawia się surrealistyczne uczucie, jak w bajce.
Z drogowskazów wynika, że do celu podróży zostało 25 kilometrów. Wspinamy się w górę, świeci słońce. Wjeżdżamy w szeroką dolinę, gdzie krajobraz odmienny, łąkowy, przestrzenny, a na horyzoncie góry i ciemne deszczowe chmury. Adam niepokoi się, czy zdążymy zobaczyć szczyt Dalsnibba w słońcu i najpiękniejszy norweski fiord z wodospadem Siedmiu Sióstr.
Jak na razie jest sielsko, jak w raju. Zatrzymujemy się na parkingu, gdzie znajduje się tablica opisująca rejon Geiranger Fjord. Rozprostowujemy kości, rozglądamy się, fotografujemy. Przyłącza się do nas czarna, becząca owca z trzema owieczkami, dwiema białymi i jedną czarną. To małe beczące stadko nie odstępuje Adasia, chodzą za nim jak cień. Znakomity powód do żartów i śmiechu.
Nieopodal wąwóz, którego środkiem płynie wartko rzeka i którego zwieńczeniem jest wodospad (o czym przekonamy się dopiero na dole), a poniżej widoczny stąd fragment lazurowej wody słynnego fiordu. To nad nim wisi szara deszczowa chmura. Tam w dole pada, tu wysoko świeci słońce. Na pewno pojawi się tęcza, musi pojawić się tęcza, takie jest prawo natury.
Czas na nas. Już osiemnasta. Droga prowadzi serpentyną w dół i nagle... jest!!! Tęcza. Ogromna, piękna, spowijająca cały wąwóz, jakby łączyła fiord ze szczytem góry. Zatrzymujemy samochód na poboczu, kilka fotografii i zapatrzenie. Tak dużej tęczy i będącej tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. To zjawisko, przy którym nie mówi się nic, tylko patrzy i czuje niezwykłą, silną energię. Jesteśmy w niej zanurzeni i wyciszeni. Podwójna, majestatycznie piękna.
Kolejny przystanek na Zakręcie Orłów, skąd rozpościera się widok na wodospad Siedmiu Sióstr i pokrewne wodospady, które spadają do wód fiordu. Geiranger Fjord leży pomiędzy ogromnymi pasmami górskimi, świecącymi ośnieżonymi szczytami. Dalsnibba jest w pewnej mierze ukoronowaniem fiordu i doliny Geiranger. To nad tym szczytem świeci dziś słońce na błękitnym niebie, i tam też zmierzamy. Czyżby los nas polubił i podarował nam coś, co zdarza się bardzo rzadko w tej okolicy - piękną pogodę Korzystamy z tego sprzyjającego zbiegu zdarzeń i mimo zmęczenia jedziemy dalej. Wrócimy do Geirangera na kemping, a tymczasem wspinamy się mozolnie w górę, zakręt za zakrętem, pokonujemy dość konkretną różnicę wysokości. Na rozwidleniu dróg, na wysokości 1030 m n.p.m., jest przepięknie usytuowane i oświetlone popołudniowym słońcem górskie jezioro Djupvatnet. Przy brzegu często gęsto widać jęzory lodu. Woda musi być lodowata. Nie mogę powstrzymać słów zachwytu, zatrzymujemy się na sfotografowanie tego miejsca. Tam też znajduje się hotel Djupvasshytta, a obok [nowość! ? przyp. redakcja] bramka wjazdowa, gdzie trzeba uiścić opłatę w kwocie 75 NOK, żeby dostąpić zaszczytu wjazdu na Dalsnibbę.
O 19:40 parkujemy na końcu drogi, na wysokości 1494 m n.p.m. Miejsce wygląda jak dach ziemskiego świata, swoiste ziemskie plateau. Nad nami niebo z białymi, poszarpanymi bałwanami chmur, słońce błyszczące w śniegu. Podróżnicza rodzinka korzysta z ośnieżonego żlebu i dzieci zjeżdżają na sankach. Oj, można byłoby poszusować na nartach. U podnóża Dalsnibby, aż po ściany gór na horyzoncie, ściele się dolina Geiranger: malownicza, zielona, poprzetykana drzewami, drogami, domkami i wodą; jest daleko, daleko stąd. Wokół usypane kamienne kopczyki, układam swoje trzy, symbolicznie zamykając w nich swoje marzenia. Poprawiam kilka innych, które się rozsypały. W milczeniu i w zamyśleniu spoglądam w dal, zauroczona i obezwładniona urodą, harmonią wszechświata, ciszą i przestrzenią. Jakże wszystko jest względne w ludzkim życiu. W zależności od tego, w którym miejscu jesteś, na co patrzysz i o czym myślisz, tak czujesz i oceniasz swoje życie i dar życia w ogóle.
Zimno, marzną dłonie i marzną palce stóp, w butach bardziej letnich niż zimowych. Po 25 minutach wracamy na dół. Jedziemy powoli w dół wijącą się mocno, wąską, gruntową drogą. Ufff... Mimowolnie wstrzymuję oddech na zakrętach. Adaś wskazuje na ogromne płaty śniegu z pęknięciami, które są wskazówką, że w każdej chwili śnieg może się obsunąć i krótki wykład o zagrożeniach lawinowych. Pamiętam też samotny, mały, czarny domek z białymi okiennicami, zbudowany wprost na skale, nad wodami jeziora, który oświetlony przez promienie słońca w rozproszonym powietrzu i kroplach wilgoci wyglądał z góry zjawiskowo, jak z innej planety.
Kwadrans po dziewiątej jesteśmy na campingu, bezpośrednio nad wodami Geiranger Fjord. Niezwykłe uczucie towarzyszy mi, kiedy rozglądam się wokół i widzę serpentynę prowadzącą w kierunku Dalsnibby i sam szczyt zatopiony w pomarańczowym świetle słońca, i serpentynę po drugiej stronie doliny, wiodącą w kierunku Zakrętu Orłów, skąd można dojrzeć zakole fiordu, za którym znikają odpływające z miasteczka Geiranger promy. Rozsmakowaliśmy się dzisiaj w darach natury, czujemy i znużenie, i fizyczny głód. Gotowanie na brzegu między kamieniami i delektowanie się gorącym tortellini z sosem przy rozkładanym turystycznym stoliku (luksus nie lada) utrwalam o godzinie 22:44. Wyjątkowo wczesna pora obiadowania. Chłodno, bo słońce skryło się za górami. Spacer brzegiem fiordu, po sąsiednim polu kempingowym. Próbujemy się rozeznać na czyim terenie się rozbiliśmy, bo dwa kempingi przylegają do siebie, a ich właściciele dzielą swoje terytoria jak pola na szachownicy. Z kim uiścić rankiem rachunki? Mamy z tym trochę zabawy i trochę niepewności.
W jednym z kamperów pachnie pieczonymi rybami. Na koniec dnia leniwe pogaduchy, gorąca herbata, gorący prysznic i plany nurkowania nazajutrz, czyli odważna próba odpowiedzi na pytanie: jak to jest, kiedy fiordy jadają z ręki? Zapowiada się kolejny ekscytujący dzień, pełen nowych doświadczeń. Jutro wyjątkowo wczesna pobudka. Zbliża się północ. Czas na gorącą herbatę, na sen.


Dzień trzynasty, sobota 19 lipca.

Adaś wstaje o 6:30 (wow!), przygotowuje sprzęt nurkowy dla siebie i dla Madzi. Ja wstaję pół godziny później, prosto w objęcia chłodnego, rześkiego poranka. Przygotowuję gorącą herbatę. Do niej kanapka: razowy chlebek prosto z kraju z pastą kawiorową. Od kilku dni delektuję się rybnymi pastami z tubek, których na co dzień nie jadam. W międzyczasie dzwonię do domu, żeby złożyć urodzinowe życzenia Oskarowi, a potem fotografuję, bo poranek jasny, a woda w fiordzie tak spokojna, że wszystko odbija się w niej jak w lustrze. Niepowtarzalne ujęcia, zanim przepłynie poranny prom i zburzy gładka powierzchnię. Pomagam nurkom rozwijać bajkę o dwojgu takich, co w Geirangerze nurowali, a fiordy im z ręki jadły. Butle zawiezione na miejsce, ubranka posprawdzane, suchacze i kaptury włożone. O 8:43 płetwy na łapkach, a o 8:47 pełne zanurzenie. I tylko bąble po nich zostały, kiedy zniknęli pod pomostem w nieznanych głębinach.
I tu pora na anegdotę o tym, jak młody niemiecki wędkarz próbował złowić na swoje śniadanie trolla z motylkiem. Otóż... Najpierw z namiotu nieopodal pomostu wyszła ładna dziewuszka. W chwilę po niej wynurzył się nieco zaspany towarzysz dziewuszki, który jak tylko zobaczył na powierzchni wody bąble powietrza, chwycił spinning i zarzucił czym prędzej. Interwencja Jędrka i rozbawienie połączone z rozczarowaniem - oto nieoczekiwany finał porannego połowu ?grubej ryby?.
Siedzę na kamieniu i obserwuję kierunek bąblowania. O 9:33 pojawiła się przy kolejnym pomoście pomarańczowa bojka. W kilka minut potem wynurzenie i opowieści o fiordowych skarbach, które wystarczyłyby do otwarcia sklepu wędkarskiego. Żywe, kolorowe, pływające stworzenia też były, i zanurzenie nie byle jakie, bo na 18 metrów. Gdyby nie te kilogramy i metry papieru toaletowego pod jednym z pomostów? Suszenie sprzętu i ciuchów w przedpołudniowym słońcu, śniadaniowanie, porządkowanie samochodu przed długą podróżą do samego końca drogi, czyli do Sztokholmu. Spokojnie, bez pośpiechu gawędzimy. Jeszcze to i tamto.
O trzynastej jesteśmy spakowani. W dziesięć minut potem opuszczamy kemping i znajomą już drogą wspinamy się w górę, na 1310 m n.p.m., do Djupvasshytta. Dojeżdżamy do drogi nr 15, prowadzącej w kierunku Otta, a potem podążamy E6 do Lillehammer. Kwadrans po szóstej pojawia się na pierwszym rondzie miasta charakterystyczny olimpijski znak z biegnącym sportowcem; spotkamy go jeszcze w różnych miejscach miasta - to pamiątka po zimowych igrzyskach olimpijskich z 1994 roku. Najpierw jedziemy zobaczyć ulubioną skocznię Adama Małysza. Widok niebywały. Z tej perspektywy miasto wydaje się być małym miasteczkiem zanurzonym w ogromnej dolinie, w zielone wzgórza i wody jeziora Mjosa. Mosty, wysepki, rozrzucone domy. Wjeżdżamy do centrum i spacerujemy po deptaku. Cicho i pustawo. Robimy drobne, słodkie i owocowe zakupy na drogę. Leniuchujemy przy aromatycznej latte we włoskiej cafeterii.
Zbliża się dwudziesta, kiedy zostawiamy za sobą urokliwe zakątki norweskiego centrum sportów zimowych. Do Hamar zostało około 60 km, do Oslo ponad 150. Kierujemy się najkrótszą drogą do Sztokholmu, żeby zdążyć na niedzielny prom do Gdańska. Mija godzina dziewiąta, kiedy w okolicach Hamar tankujemy paliwo i wjeżdżamy na drogę nr 24 w kierunku Kongsvinger i granicy norwesko-szwedzkiej. Na następne wyprawy zostawiamy Oslo, Bergen, malowniczą drogę nr 17 prowadzącą brzegiem morza, nurkowanie na wrakach w okolicach Narwiku, czy wreszcie Nordkaap.
Droga prowadzi przez tereny niemal bezludne, tylko lasy, lasy, lasy, od czasu do czasu jezioro. Coraz bardziej płasko. Po dziesiątej wieczór zatrzymujemy się na jednym z parkingów leśnych nad nienazwanym jeziorem i w zapadającym zmroku przygotowujemy obiadokolację. Zbliża się północ, kiedy w ciemnościach składamy naczynia i pakujemy do skrzynki. Tutaj po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni dostrzegamy gwiazdę, a w kilkanaście minut potem, już w drodze, odsłania się pełny księżyc. Prowadzi Jędrek. Rozmawiamy, słuchamy lofotującej muzy, podjadamy łakocie, pijemy gorącą herbatę z termosów. Mijamy Karlstad, tankujemy, mijamy Orebro. Zatrzymujemy się wreszcie na niezidentyfikowanym parkingu, kiedy do Sztokholmu pozostaje zaledwie 140 kilometrów. Jest wpół do czwartej nad ranem. Zabieram śpiwór i zasypiam na zadaszonej ławeczce w towarzystwie brzęczących komarów i mocno pachnącego igliwia rosnących nieopodal drzew, niedaleko w trawie zaległ Jędrek, Adaś z Magdą śpią w samochodzie.


Dzień czternasty, niedziela 20 lipca.

Pobudka o ósmej, z drogi słychać szum silników, czasem jakiś samochód zatrzyma się nieopodal. Rozmowy w języku Wikingów, ale też bardziej znajome - angielskie lub niemieckie. Wyskakuję ze śpiwora. Toaleta. Coś niesamowitego, bieżąca gorąca woda, za free. Zatem korzystam z odrobiny luksusu i czuję się jak nowo narodzona po kąpieli w przedziwnych okolicznościach przyrody. Kontynuujemy podróż do Sztokholmu drogą E20. W mieście trochę błądzimy, żeby około jedenastej odnaleźć się na nabrzeżu w okolicach Grand Hotelu. Należność z góry za parkowanie i wyruszamy w miasto intensywnie tętniące niedzielnym życiem. Warunki idealne, żeby zobaczyć je z innej perspektywy, w słońcu, w niedzielę, wśród gwaru turystów, natłoku sklepików. W okolicach głównego dworca PKP nabywamy mapki. W ciekawie zrealizowanej stacji metra przy głównym dworcu kolejowym kupujemy bilety do metra i przemieszczamy się w okolice starego miasta, na wyspę zwaną Sodermalm. Łazikujemy w słońcu i tutaj zamierzamy na zakończenie wspólnej podróży zjeść obiad. Gawędzimy przy stoliku, przyglądamy się przechodzącym ludziom, zaś panowie swoim zwyczajem komentują północną urodę kobiet.
Po smakowitym, obfitym jedzonku powoli schodzimy w kierunku mostu i parkingu. Woda i błękitne niebo sprawiają, że wszystko, co niby codzienne, zwyczajne - tory kolejowe, promy, budynki użyteczności publicznej, ulice, a nawet place budowy - zyskują inny wymiar, malowniczą perspektywę. Kiedy pojawia się konna gwardia królewska to otwieram oczy ze zdumienia, że tyle ciekawego może się naraz wydarzyć. Nie ma czasu na znużenie czy zmęczenie.
Suma summarum nie rozpoznaliśmy starego miasta, zresztą nie byliśmy przygotowani do uważnego zwiedzania. Zostawiamy Sztokholm na dłuższy weekendowy wypad i kluczymy znajomymi sprzed dwóch tygodni uliczkami w kierunku opery i Grand Hotelu, gdzie wyczerpał się już w międzyczasie limit czasu parkowania.
Mija czternasta, kiedy jesteśmy na obwodnicy miasta, na drodze nr 73. Do portu w Nynäshamn zostało 41 kilometrów. Na miejscu przepakowaliśmy samochód tak, żeby wsadzić ponownie boksa do środka; przygotowaliśmy rzeczy na noc do kajuty, a ja spakowałam się na jutrzejszą dalszą drogę do domu, pociągiem z Gdańska. O 17:30 jesteśmy już w swojej kajucie, tym razem z oknem. Wypływamy zgodnie z planem - o 18:00.
M/v 'Baltivia' to mniejsza i skromniejsza łajba niż monumentalna 'Scandinavia'. Pogaduchy na pokładzie w słońcu. Adaś zagaduje członków polskiej ekipy nurkowej - jak się okazuje, panowie spędzili tydzień w Narwiku, nurkując na wrakach. Szkoda, że się nie spotkaliśmy? Kolacja, spacerologia w świetle księżyca i gwiazd. Sen. Nazajutrz, po śniadaniu i kilkanaście minut po dwunastej, prom przybił do nabrzeża w Gdańsku.
Stanęliśmy naszym znakomicie sprawującym się samochodzikiem na portowym parkingu i patrzyliśmy przez siatkę na otwarte morze, żegnając w milczeniu dobre północne duchy, które nas nie odstępowały. Adaś zauważył stojąca nieopodal naszego promu łajbę. Napis na burcie głosił: ?Auckland Star?! Nie ma przypadków, magia towarzyszy nam na każdym kroku, a marzenia się spełniają. Pewnego dnia, gdzieś w Nowej Zelandii, miód z manuki na śniadanie i wiatr pachnący pyłem wulkanicznym... Pewnego dnia.
Po trzynastej pożegnałam się na dworcu PKP w Gdańsku z Madzią, z Adasiem, z Jędrkiem. Spędziliśmy we czwórkę piętnaście dni i wygląda na to, że było nam ze sobą dobrze.

Adaś_dziękuję za korektę


Norge 2008 - informacje praktyczne:
noclegi (kemping, dzień, miejsce, cena za 4 osoby + samochód + namiot)

7/8 - Wifstavarftjärn Camp & Frit / Norra Köpmangatan / 100 SEK
8/9 - Piilijarvi 1, 98299 GALLIVARE / 250 SEK
9/10 - Horsletta Camping / Troldal / 166 NOK
10/11 - Orsvagvaer / Kableveg / 190 NOK
11/12 - Orsvagvaer / Kableveg / 190 NOK
12/13 - Skagen Camping, okolice Ramberg / Flakstad / 130 NOK
13/14 - Orsvagvaer / Kabelveg / 190 NOK
14/15 - Tysfjord Turistenter / Storjord / 150 NOK
15/16 - Domek nad rzeką, Korgen, ok.380 NOK
16/17 - Kemping przy jeziorze Snasavatnet / / ok. 150 NOK
17/18 - Aaheim Camping Lesjaskog/ 80 NOK
18/19 - Geirangerfjorden Feriesenter / Geirangerfjorden / 200 NOK
19/20 - Parking pod chmurką 145 km przed Sztokholmem, free...


Norge 2008 - informacje praktyczne - trasa (trasa, przejechane odległości)

Sztokholm - Timra, ok. 410 km
Timra -Lulea  Gallivare  Piilijarvi, ok. 680 km
Piilijarvi  Kiruna  Narwik  Traeldal, ok. 400 km
Lofoty: Traeldal  Svolvaer  Kabelvag  A  Flakstad  Kabelvag  Narwik  Storjord, ok. 1000km
Storjord  Korgen (dojazdy do jaskini), ok. 440 km
Korgen  Vegset (w tym droga nr 76 w poszukiwaniu jaskini), ok. 440 km
Vegset  Trondheim  Lesjaskog, ok. 410 km
Lesjaskog  Trollstigveg  Geiranger  Dalsnibba - Geiranger, ok. 180 km plus rejs promem
Geiranger  Lillehammer - Hamar  Karlstad  Orebro  Sztokholm  Nynashamn, ok. 1000 km

Licznik samochodowy w porcie w Gdańsku wskazywał równiutkie 5000 km :))

Norge 2008 - podsumowanie finansowe:

Na osobę przypadło 1845,31 PLN, w tym paliwo i rejs promem.

******
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...