22.06.06 Czwartek - preludium
.Godz.13:23
Prognoza pogody na Blanca:
Izoterma 0st.na 3800 m n.p.m., izoterma -10 st. na 5300m n.p.m., do poniedziałku opady, potem do soboty pogoda słoneczna i stabilna. A.
Godz.15:50
Biorę menażkę, a właściwie dwie, pojemnik na wodę odpuść, kup dwie wody z dzióbkami zamykanymi. A.
Prognoza pogody nastraja optymistycznie. Próbuję sobie przypomnieć znaczenie słowa izoterma, kiedy dzwoni Jędrek. Znalazł dla mnie w Łodzi ciepłe duże rękawiczki, łapawice z wewnętrznymi 5 palcami; moja decyzja na tak trochę w ciemno, ale Jędrek jest doświadczony, więc ustalamy rozmiar i zamykamy temat (cena z rabatem 185 plnów). Sprawdzą się rewelacyjnie pod każdym względem. Pojawia się nam też temat szerokich kółek do kijków trekkingowych, nieodzowny element przy poruszaniu się po śniegu. Zamówiłam je, ale nie dotarły i zostaną wyprodukowane ze starych kijków narciarskich. Wygląda na to, że adept strażak ma wiele talentów i znakomicie sobie radzi z majsterkowaniem, bo szable własnej roboty, wyglądające jak mega śledzie do mocowania namiotów w śniegu, zrobią na nas duże wrażenie.
W Zielonej ostatnie zakupy, urosły zapasy jedzonka. Adam sugeruje więcej urozmaicenia w naszej wyprawowej kuchni, wobec tego dokupię pastę z łososia, pasztet sojowy z pieczarkami, pastę z boczniaków, sałatkę z makreli i wodę z dzióbkami:)
Pakowanie??
Cóż, pakowanie na potem, na noc, na jutro, bo tyle jeszcze spraw do zorganizowania; pewien osobnik wjechał w mój samochód i przysporzył mi sporo dodatkowej pracy ? formalności w PZU to prawdziwa katorga i strata tak bardzo potrzebnego dziś czasu, ale mam szczęście, bo znalazłam dobrego mechanika (jak dobrze mieć kochanych znajomych, którzy mają innych fajnych znajomych).
Poza tym inne większe przyjemności: przedwyjazdowe spotkanie w radio Zielona Góra, pożegnania ze znajomymi i życzenia powodzenia.
Późnym wieczorem do Warszawy dojeżdża Przemek Maja, Jędrek i Mariusz.
Jest około 22-ej, kiedy gorączkowo poszukujemy bagażnika na dach, albowiem w ostatniej chwili okazało się, że bagaże zajmują więcej miejsca niż przewidywaliśmy. Udało się!!! Nie brakuje na tym pięknym świecie ludzi z dobrym sercem.
Atmosfera napięcia i entuzjazmu. Telefony i smsy: ?uważaj na siebie?, ?pomyśl o mnie na górze?, dużo życzliwości i serdeczności.
23.06.06 Piątek, dzień pierwszy
W drodze tam...
.
.
W Warszawie pobudka około 4tej, Maja wstaje jako pierwszy, czyżby bezsenność w stolicy?
O 5:24
Cześć Dorotko. Jeśli będziesz jeszcze robić zakupy to możesz mi kupić izostar w proszku i 20 baterii paluszków. Przemek
O 6:14
Ruszamy Miałem kłopot z alarmem. Adam
O 7:31
Klimat jest zajefajny. Rozważamy pozostanie w ZG W końcu to może być MB na zielono no i twarożek z dodatkami brzmi zachęcająco. Przemek
Tyle wieści od czterech chłopaków w drodze do Zielonej Góry. Tymczasem w moim domu od 5tej ruch jak w młynie; wyciągam swoje rzeczy, układam, sprawdzam z listą. Dzwonię, omawiam sprawy domowe, ustalam, kto, co i kiedy w czasie mej nieobecności. Twaróg z rzodkiewką czeka na głodnych podróżników, w piekarniku dochodzi ryba, nasz ostatni przedwyprawowy obiad, który zamierzamy zjeść w piątkę późnym popołudniem, gdzieś po drodze. I wreszcie pakowanie: wrzucam jak leci, bo czasu mało, w końcu i tak będzie przepak na miejscu. Panowie już prawie w Poznaniu, a ja głęboko w lesie.
Kiedy wjeżdżają do Sulechowa ok.12tej, ja pędzę na pocztę i na ostatnie zakupy: baterie paluszki, izostar, dorzucam chałwę i sezamki, coś do picia na drogę. Wracam przed 13tą, francuski samochód załadowany na maxa stoi przed moim domem, a w domu znikają zapasy z mojej lodówki. Jak dobrze Was widzieć! Nareszcie poznaję Jędrka. Kipi pozytywną energią i życzliwością. Serdeczne uściski z Mariuszem, Przemkiem, Adasiem. Jeszcze miesiąc temu łaziliśmy po ośnieżonych Tatrach, a teraz nadszedł czas na konfrontację z naszymi marzeniami i z samymi sobą.
Komentują moje nowiutkie, jeszcze pachnące Scarpy od Krzysia (dotarły wczoraj we właściwym rozmiarze 39). Mnie się też bardzo podobają, są z jednego kawałka skóry, bardzo wygodne, lekkie i ze sztywną podeszwą z wypustkami na raki automatyczne. Skorupy, pomarańczowe trezety, są ciężkie i zastanawiam się, czy je w ogóle zabrać. Czuję, że na Blanca wystarczą skórzane. Na wszelki wypadek zabieram obydwie pary.
Trochę kręciołki domowej, pakowanie w samochód moich rzeczy i w tym momencie się zaczyna nieoczekiwany ciąg zdarzeń przesądzających o dalszym przebiegu naszej wyprawy.
Kiedy już wszystko zapakowano, samochodzik się zbuntował i osiadł na laurach, czyli nieco się ugiął pod ciężarem gatunkowym swej zawartości. Adaś zaniepokojony, jak sam mówi, włącza górską fazę. Trochę nerwowo, nieco potoczyście, zdecydowane działania i decyzje. Przepakowaliśmy samochód, ruszyliśmy. Niestety, na wysepkach, w najmniejszej dziurze jezdni, słychać było złowieszcze dźwięki. Zawróciliśmy i przed domem ponowna reorganizacja zawartości bagażników. Coś się dało przekręcić i odkręcić i przełożyć. Dochodziła 15ta. Po kilkunastu kilometrach znów stop, bo coś nie tak z nośnością, Spróbujemy jeszcze coś zmienić. Za Leśniowem w drodze na Gubin okupowaliśmy stację benzynową prawie 2 godziny, próbując ratować sytuację, by udało się zabrać sprzęt w całości (wieźliśmy pożyczony szpej dla drugiej grupy wchodzącej na MB), a kiedy uznaliśmy, że już jest najlepiej, jak być może, postanowiliśmy ruszyć przed siebie. Jedziemy powoli, bezpiecznie, średnio 120km/h; 500 km stąd, w Neumarkt, mamy dach nad głową, gdzie możemy odpocząć i zdecydować, co dalej, i gdzie możemy przenocować. Wiemy już, że na czas planowany nie dojedziemy.
Po drodze jeden krótki postój na małą czarną, Adaś oddaje kierownicę Przemkowi. Kiedy okolice Norymbergi otulał zmrok, wjeżdżaliśmy do znajomego mi małego miasteczka; miałam obawy, że zabłądzimy, ponieważ nigdy nocą tam nie jeździłam, ale się udało. Z daleka widać było wzgórza, na jednym oświetlone ruiny zamku, na drugim z daleka widoczny kościółek; nasze zainteresowanie wzbudziła łuna ognia ponad drzewami. Myśl: pożar, ale to w jakimś gospodarstwie coś ktoś wypalał, bo paliło się ku naszemu zdumieniu w ciszy i spokoju.
A na miejscu, w sąsiedztwie urokliwej Starówki, na zacisznym parkingu zostawiliśmy samochód; zabraliśmy tylko niezbędne rzeczy, bo czekał na nas klucz i chata czem bogata; ciepły prysznic i? już ?już odgrzewał się obiad. Wyszła nam pyszna obiadokolacja, surówka z sałaty lodowej, pomidorów, kukurydzy i czerwonej fasoli, doprawiona oliwą z oliwek, i trzy rodzaje ryby zapiekane z grzybami w folii, a to tego piwo pszeniczne schłodzone, dla Przemka Żywiec, dla mnie włoskie białe wino wytrawne?i długie nocne rozmowy: dylemat, jak możemy i musimy zrewidować nasze dotychczasowe plany, i, trudne, acz zdecydowane postanowienia, na jutro, pojutrze i całe POTEM.
Ustaliliśmy, iż każdy z nas ma w zapasie jeszcze poniedziałek, wszak stracimy jeden dzień więcej na dojazd, i taka możliwość eliminowała niepokój, że zabraknie nam czasu na wejście na Górę. Będziemy stanowić dwa zespoły, trzyosobowy i dwuosobowy, czasowi pozostawiamy skład ? samo się w trakcie ułoży (czasem trzeba pozwolić rzeczom się dziać po prostu, choć ja wiem na pewno, że chcę iść z Adamem).
Czas na krótki sen.
24.06.2006 Sobota, dzień drugi, 990 m n.p.m.
Góry moje
.
.
Pobudka o 5-tej. Za oknem śpiew ptaków, błękitne niebo pełne słońca, a w nas energia na nowe, nieznane. Śniadanie: pasztet, łosoś, powidła, chleb żytni i dużo herbaty z cytryną. Klucz zatrzaskujemy, tajemne cyfry 35 otwierają nam drogę w pewnymi problemami, bo trójka nie wchodzi. Po interwencji Hansa ruszyliśmy. Na najbliższym parkingu Maja wraca za kierownicę Peguota. Wygląda na to, że się zaakceptowali, polubili, dopasowali, bo ten układ obowiązuje przez większość drogi:)
W okolicach Freiburga szybkie zakupy, zaopatrzenie w świeże jedzonko, chleb, owoce, napoje. Tankowanie, i dalej przed siebie, z dużą ostrożnością. Wjazd do Szwajcarii wzbudzał w nas pewien niepokój ze względu na obostrzenia, jeśli chodzi o ładowność samochodu, ale bez problemu naklejono nam kosztowną winietę (Przemek wręczył uroczej pani w mundurze 50 euro, dostał resztę we frankach, i z tego nam wyszło, że wydaliśmy około 30 euro). Bazylea przywołała dobre wspomnienia mojego tam pobytu przed laty, podobnie przejazd nad Jeziorem Genewskim z, gdzieś w dali widoczną, przepiękną Lozanną. Potem to już wspinaczka serpentyną do góry do granicy z Francją. Zaczął padać deszcz.
Krótki postój na przełęczy w Argentiere 1253 m n.p.m. i w końcu powitaliśmy zachmurzone Chamonix. Zatrzymaliśmy się już przy samym wjeździe, pierwszej ulicy, gdzie w jednym ciągu, jeden za drugim sklepy, knajpki, parkingi, albowiem mieliśmy dwie ważne sprawy do załatwienia: ubezpieczenie dla Maji oraz uprząż dla mnie, którą zapomniałam zabrać wraz z termosem; nie zdążyłam przejrzeć powtórnie listy (lekcja na przyszłość!). Uprząż znakomita w dobrej cenie (45 euro) w pierwszym alpinistycznym sklepie z przemiłą obsługą, a po ubezpieczenie kierują nas do centrum miasta, niedaleko kościoła, Mc Donalda i ośrodka informacji turystycznej; szybko, szybko, żeby zdążyć do 17tej.
Jadąc z górki na pazurki odsłonił nam się widok przecudny, z lodowcem, a przy nim ledwie widocznym wlotem tunelu Mont Blanc, a nad tym niezwykłej urody szczyty tonące w chmurach przewalających się i odsłaniających biel śniegu.
Miejsce jest mi bardzo znajome. W czasie rodzinnej podróży w 1998 roku (zwiedzaliśmy wybrane miejsca w Szwajcarii, we Włoszech i we Francji) w drodze do Aosty i góry Piemontu przez tunel Mont Blanc, zatrzymaliśmy się u stóp lodowca Bossons. Na zawsze został we mnie obraz olbrzymiej poszarpanej powierzchni lodu, którego chłód wywoływał dreszcze w upalny dzień lata, i zawieszona, gdzieś w przestrzeniach, kolejka linowa na Aiquille Du Midi. Obiecałam sobie wtedy, że kiedyś wyjadę nią na samą górę, by spojrzeć na najwyższy szczyt Europy i na świat w dolinach. Wygląda na to, że w miarę upływu lat stawiam sobie coraz wyżej poprzeczkę, a tym samym utrudniam życie.
Znalezienie miejsca do parkowania w centrum Chamonix to problem nie lada, ale mieliśmy szczęście, kilkanaście metrów od kościoła z panoramą na masyw MB i lodowiec.
A potem ?
Potem siedziałam na fotelu przed wspomnianym już ośrodkiem, w samym środku miasta, i czekając na Adama i Przemka, patrzyłam na oświetlone już popołudniowym słońcem i błyszczące od śniegu i lodu góry, i choć zmęczenie i tyle niewiadomych niespokojnych myśli, to było we mnie tak cicho, jak było nieopisywalnie pięknie; bo to był ten jedyny moment, na który się cierpliwie czeka: czas rozmowy pomiędzy wędrowcą a Górą, Górą, która mówi tajemnymi znakami, która przywołuje do siebie, daje pewność i nadzieję - tych kilkunastu samotnych minut nigdy nie zapomnę.
Ubezpieczenie załatwione. Ewentualny przelot helikopterem kosztuje w miarę (3 euro za dzień). Pozostała czwórka posiada ubezpieczenie alpejskie, alpenverein, (OEAV), które jest ważne przez cały kalendarzowy rok, i do końca stycznia następnego roku można je przedłużać na kolejny rok. Kosztuje ono w najprostszej wersji 57 euro, i gwarantuje pełną opiekę lekarską z opcją akcji z helikopterem plus zniżki w schroniskach do 50%.
Wskoczyliśmy jeszcze do sklepiku obok. Kupiłam spodnie dla siebie, lekkie i wygodne, do łażenia w różnych warunkach, szybko wysychające i przewiewne, a Maja nabył świetnie leżący kapelusz (mam nadzieję, że zasłużyliśmy u firmy The North Face na mały sponsoring na kolejną wyprawę).
Obudziliśmy zalegających w samochodzie we śnie od czekania i zmęczenia Jędrka i Mariusza i ruszyliśmy na wyczucie w kierunku Les Houches na kamping Bellevue. Tam przekazaliśmy namioty, czekany i raki drugiej grupie, i, ledwie rozbiliśmy namioty, lunęło z nieba (kaprysiła pogoda w tym dniu). Szybko zameldowaliśmy się i pojechaliśmy zrobić zakupy. Miałam ogromną ochotę na dobre wino, owoce i coś swojskiego na obiadokolację.
W Chamonix łazęgowaliśmy z parasolem w ręku, bo soczyście padało. Szczyty pokrywały grubą warstwą ciemne chmury. W poszukiwaniu połączeń do Grenoble (Jędrek planuje poznać masyw Monte Rosa od 16tego lipca) trafiliśmy na schludny i zadbany budynek dworca kolejowego, w którego zaułku dwóch ludków na palniku w znajomej menażce gotowało jedzonko ze znajomych opakowań. No tak, krajanie radzą sobie w każdej sytuacji i w każdym miejscu. Minęliśmy pomnik pierwszych zdobywców Góry (1786 rok, lekarz Michel Paccard i przewodnik Jacques Balmat), a w małym, pachnącym aromatycznymi owocami sklepiku, kupiliśmy nektarynki, gruszki, ser, oliwki i czerwone wino wytrawne.
Na chwilę przestało padać; w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na poboczu. Obezwładniał nas widok lodowca, patrzyliśmy nań z podziwem i robiliśmy zdjęcia. Po powrocie szybkie gotowanie: my (ja z Adasiem) zdecydowaliśmy się spaghetti po chińsku na kostce rosołowej, z oliwkami i świeżo zakupioną bazylią. Na drugiej kuchence pachniało coś wędzonego (używaliśmy do gotowania na dole mojej nabijanej kuchenki oraz Adasia zakręcanej, obydwie Campingaz, zaś na górę zostawiliśmy znakomitego Jędrkowego Primusa i Colemana Majora.
Zapada zmrok, czołówki poszły w ruch, zapaliliśmy też świecę. Zrobiło się bardzo przytulnie.
Smaczne jedzenie i długie pogaduchy z kubeczkiem wina w dłoni; nalewamy je z sześciennego pojemnika z kranikiem, bardzo zabawna namiastka beczułki. Obserwujemy po północno-zachodniej stronie świata nad szczytami grę świateł, i zastanawiamy się, czy te migoczące czerwone i powoli zanikające to race, sygnały od oczekujących pomocy zagubionych wędrowców, czy też swoista, ustalona gra świateł, w jakimś nieznanym nam celu. Magicznie się działo pomiędzy niebem a ziemią, aż przyszedł czas na sen.
Śpimy w dwóch namiotach ekspedycyjnych, 3osobowy Alpinus sprawdzony w trudnych warunkach, wypożyczony nam przez Magdę i 2 osobowy Marabut, którego świeżo nabył Jędrek.
25.06.2006 Niedziela, dzień trzeci, 2372 m n.p.m.
Jaskinia
.
.
Obudziłam się o 4tej, potem o 5tej, nie mogłam spać; emocje, no i te nasze niezwykłe:) śpiworki, ech? gorąco było w tych naszych puchaczach, bardzo gorąco; wyszłam z namiotu? gdyby nie jednostajny szum samochodów na pobliskim rozjazdu dróg, łudząco przypominający szum wodospadu, to panowałaby niczym zmącona cisza. Chłód poranka, pod stopami rosa. Słońce jeszcze kryło się za okolicznymi niewysokimi górami, ale za przyczyną natury część szczytów najwyższych po stronie południowo zachodniej była pięknie oświetlona, tak, jak tylko potrafi poranne słońce?
Pobudka po 6tej. Panowie wychodząc z namiotów komentują okolicę; na północy, pośród zielonych wzgórz, zwracają naszą uwagę wypiętrzone przedziwne formy skalne, jak w Wielkim Kanionie, idealne do wspinaczki. Po przeciwnej stronie ukryła się nasza Góra. Myślimy o niej, każdy po swojemu.
Krzątanina, śniadanie i wreszcie to, co najważniejsze - pakowanie plecaków, po kolei: sprzęt w całości, jedzenie, by wystarczyło, ciuchy niezbędne minimum. Na drogę batony i napoje pod ręką, a reszta rzeczy zostaje w samochodzie. Wrzucamy też na siedzenie kartki z adresami do naszych najbliższych. Samochód zaczeka za drobną opłatą w bezpiecznym miejscu, czyli na parkingu przy kempingu. Jędrek uregulował wszelkie rachunki (wyszło mniej więcej 5 euro za nocleg na głowę i około 1euro za parking).
Jeszcze krótki rekonesans po okolicy, by złapać ciszę wewnętrzną za ogon, jeszcze ostatni rzut oka wokół siebie i na siebie nawzajem. Na pamiątkę tego poranka pozostała mi zasuszona margerytka w notatniku, którą podarował mi Mariusz na pogłębienie uśmiechu i pozytywnego nastroju.
Załadowani udaliśmy się w stronę kolejki Bellevue, by wyjechać z wysokości 990 m n.p.m. na wysokość 1780 m n.p.m.; nabyliśmy bilety w obie strony w korzystnej ofercie za 6 euro, i hop do wagonika i hop go góry nad wierzchołkami drzew. Wysiedliśmy jeszcze na granicy lasu, zielonego, gęstego. Powietrze rześkie, dużo chłodniejsze niż na dole, ale słońce jest bezlitosne i gorące. Niebo bezchmurne.
Wyruszyliśmy.
Najpierw schodzimy nieco w dół, do przystanku Tramway Du Mont - Blanc, który zacznie kursować dopiero za tydzień, a następnie krok za krokiem, wzdłuż torów, w kierunku stacji górnej, Nid D?Aigle na wys. 2372 m n.p.m. czasem wydeptaną ścieżką, czasem po kamieniach, a czasem po torach, po prostu. Teren urozmaicony, powyżej linii lasu trawa, skały, pośród których w nasłonecznionych miejscach dominują ciemnoróżowe kwiaty karłowatej azalii. Zaskakujące, że ta delikatna roślina wykształciła w sobie odmianę wegetującą w surowym klimacie gór; miejsce wygląda na wyjątkowo nasłonecznione, a jednocześnie wystarczająco osłonięte przed wiatrem.
Przystanki robimy krótkie, żeby napić się, zrzucić nadmiar odzieży, nałożyć krem na twarz i dłonie, bo upał nieznośny i ciągle pod górę i w stronę słońca. No właśnie, jest tak, że chce się śpiewać: iść, ciągle iść w stronę słońca humory nam dopisują, dodajemy sobie otuchy i żartujemy z siebie nawzajem.
Osłodą dla zmęczonego ciała jest estetyczna radość dla ducha: roztaczające się widoki, zwłaszcza niezwykle malowniczy Aiquille Du Midi, który odsłoni nam się przez najbliższe dni po wielekroć. Na prawo za zakrętem, mocno pod górę, widać tunel wydrążony w skale, jeszcze nie wiemy, że zapamiętamy go w szczególny sposób, jeszcze nie wiemy, że tuż za nim znajduje się ostatnia stacja górskiego tramwaju.
Póki, co idziemy, skoncentrowani, by rozruszać ciało, znaleźć jego rytm, wytrzymałość i siłę, to pierwszy najtrudniejszy etap, zwłaszcza, że nie na co dzień nosi się takie ciężary na ramionach.
Nie wiem, ile waży mój Alpinus 65. Panowie pomagają mi go włożyć, bo jest bardzo ciężki, ale dobrze mi się go niesie. Moje spacery wieczorne po Wzgórzach Piastowskich z plecakiem pełnym kamieni i puszek przynoszą konkretne efekty. Moi współtowarzysze swoje 80tki mają po brzegi wyładowane: namioty, liny, łopaty ważą swoje i zajmują sporo miejsca. Mariusz niesie dodatkowo w kieszeni jedną z moich butelek z napojem doprawionym na czerwono, ma podobno pomóc przy dużym wysiłku; w sumie pomaga, ale skończy się to dla mnie problemami natury fizjologicznej (trzeba uważać z dozowaniem).
Przed tunelem zatrzymujemy się głodni na coś niecoś, małe i słodkie, a zaraz potem mijamy tunel w tunelu, czyli poprzeczny otwór w ścianie, który stanie się niebawem naszym oknem na przepastny świat. Zza zakrętu wyłania się drugi tunel, tuż za nim stacja końcowa, a tam stoły i ławki, nawet toaleta, z której mogą korzystać tylko bardzo zdesperowani potrzebujący. Idziemy w górę niepewni dalszej drogi, albowiem kłębią się szare chmury burzowe. Barometr wskazuje gwałtowne obniżanie się ciśnienia, dlatego Adaś zarządza odwrót; nie będziemy ryzykować wychodzenia wyeksponowaną częścią, poza tym jesteśmy wystarczająco wysoko, by zasmakować aklimatyzacji. Schodzimy do tunelu przy tunelu, który przyjaźnie nazwiemy jaskinią.
Miejsce niesamowite, bo z jednej strony szeroka na około na 2 metry ścieżka ściele się nad przepaścią (wiedzie tędy szlak), zaś nad nią zwisa długa skalna ściana, z drugiej strony ciemność wnętrza z torami, gdzie słychać spadające krople wody i skrzek ptactwa. W środku przewiew taki, że chwilami urywa głowę, ale wystarczyło trochę uporządkować podłoże, sprawdzić, czy coś się nie oberwie i na łepek nie spadnie, by stwierdzić, że to najlepsze miejsce na pierwszy górski nocleg.
W międzyczasie pogoda jak w przysłowiowym marcowym garncu, raz słońce, raz deszcz, tak, że chwilami mamy wątpliwości, czy nie ruszać, aż w końcu dajemy spokój dywagacjom, bo miejsce nam się podoba; leniuchujemy, rozmawiamy o psotnej zmiennej pogodzie, o możliwościach wędrówki w dniach następnych i gotujemy; z jednej menażki zjadamy na spółkę z Adamem kuskus na kostce rosołowej knorra z oliwkami i kostce z papryką; Mariusz z Jędrkiem i Przemkiem degustują liofizowane spaghetti wprost z torebki: całkiem smaczne jedzenie, ale niewarte tak wysokiej ceny (prawie 30 pln) - stwierdza Mariusz.
Siedząc między skałami mamy u stóp kawałek niezwykłego świata, widzimy przemieszczające się chmury burzowe między szczytami i w dolinach. To widowisko, którego nigdy nie doświadczy się na nizinach. W międzyczasie odwiedzili nas świstak i kozica, ot tak, skubiąc kępy zielonej trawy. Niecodzienni to goście, dlatego łowiliśmy chwile spotkania na swoich aparatach.
Na koniec pichcenia herbata do termosu i przygotowanie legowiska.
Z niebieskiej płachty Przemka robimy zasłonę dla wiatru; nie jest łatwo przy porywistym wietrze przymocować linki, trudno znaleźć uchwyty, bo skała krucha. W końcu Adam z Przemkiem osiągają swój cel. Mamy niebieską zasłonkę w naszym oknie. Układamy z plecaków mur, a za nim na skos układamy maty. Znów pada, a wiatr zacina deszczem, chmury schodzą nisko, dlatego szybko wkładamy na plecaki przeciwdeszczowe pokrowce. I nagle, w naszym górskim hotelu pojawiła się mgła i wszystko pokryło się kroplami wilgoci?. Puchowe śpiwory zagrożone, bo nasączają się w mgnieniu oka. Wystarczy dłonią dotknąć powierzchni, by się o tym przekonać. Zazdroszczę Adasiowi płachty biwakowej, nam zostało jedynie po cichu modlić się, by, chociaż w środku, było sucho i ciepło. Wszak tam też ukryliśmy cześć naszych ubrań z telefonem i aparatem fotograficznym oraz termosy z herbatą. Pozytywnym aspektem tak czarownej aury była darmowa maseczka nawilżająca, idealna na świeżo opalone twarze mimo filtrów 30 (Mariusz), 50 (ja i Jędrek), 60 (Przemek), a nawet 100 (Adaś).
Sny przerywane przez schodzących nocą wędrowców, czasem zagrzmiało gdzieś w oddali, z ciemności dochodził głuchy dźwięk skraplających się na skalnych ścianach chmur?
26.06.2006 Poniedziałek, dzień czwarty, 3167 m n.p.m.
Tete Rousse
.
.
Planowaliśmy pobudkę o wschodzie słońca, koło czwartej. Budzik obudził nas w tonących wokół ciemnościach ? widocznie słońce wschodzi później. Wstaliśmy o piątej. Spakowaliśmy wilgotne śpiwory, z przekonaniem, że potem przewietrzą się i wyschną w słońcu. Na szczęście plecaki suche, ubrania też. Przy tej okazji wspomnę, że na tej wysokości spaliśmy w śpiworach w tradycyjnej bieliźnie, gdyż było w nich bardzo ciepło.
Na śniadanie owsianka z rodzynkami, obok pachnie szynką i kabanosami, łyk gorącej herbaty, którą można zaparzyć bez problemu. Napoje na drogę to herbata w termosach i woda z izostarem; niedaleko górnej stacji znajduje się strumień, gdzie można uzupełnić zapasy. Poranna toaleta i po 6tej opuszczamy naszą jaskinię.
Zostawiam swoje sandały - Jędrek ukryje je między deskami drewnianego budynku stacji, gdzie widać inne zdeponowane w ten sposób rzeczy czekające na swoich właścicieli. Na mnie tutaj też już coś czeka.
Kilkadziesiąt metrów dalej, na rozwidleniu dróg (drogowskazy) kierujemy się na lewo, w stronę Tete Rousse (droga w prawo na lodowiec Bionnassay); czerwony szlak na zboczach Rognes to nie jedna ścieżka, a splot wielu ścieżek między skałkami, jak pajęczyna; trzeba uważać na ruchome kamienie, bo na takich łatwo skręcić nogę; czasem zagubiona płachta śniegu, a pośród mchu dużo kwiatów fioletowych i różowych, maleńkich, gęsto porastają zaułki naskalne. Nie mam pojęcia jak się zwą, ale są niezwykłej urody, i choć bez nazwy, to zachwycają. Zatrzymuję się wielekroć przy nich. Mariusz robi zdjęcia i szybkim krokiem dogania Jędrka, który z niespożytą energią, jak pędziwiatr, znika w dali. Idę przed siebie powoli. Na zachodniej stronie oświetlone stoki gór, a po naszej chłód cienia. Nagle niesamowity huk. Słyszę krzyk Adama za mną. Schodzi lawina, ogromna, daleko od nas, ale słychać ją tak, iż w pierwszej chwili pomyślałam o wybuchu, a potem ogarnęło mnie niesamowite uczucie porażenia ogromną siłą masy osuwającego się śniegu.
Około 8:30 zatrzymujemy się przy schronie Forestiere na wys. 2768 m n.p.m. Tam śniegu mnóstwo między kamiennymi głazami, chmury odsłaniają w dali lśniące srebrzyście w słońcu schronisko Goutera. Siadam w kamiennym zaułku w promieniach ciepła, by odetchnąć i nacieszyć oczy monumentalnością otoczenia.
Słyszę nawoływania Jędrka, ruszamy dalej, powoli. Jest stromo; droga wije się pośród brunatno pomarańczowych skał. Mijamy pamiątkowy krzyż; ktoś sprzed wieku zostawił swój ślad. Czasem napotykamy ciekawe okazy kamieni; obiecujemy sobie z Adasiem pamiętać o nich przy schodzeniu, tak, żeby na pamiątkę zabrać ze sobą na niziny. Znów w dali, ale jakby bliżej, imponująco się odsłania bajkowa góra, czyli Aiquille Du Midi 3842 m n.p.m. Jej zarysy mają charakterystyczny kształt szpiców, między którymi znajduje się kładka. To górna stacja najwyższej i najdłuższej na świecie kolejki linowej i punkt startowy alternatywnej drogi na Mont Blanc. Robię kilka zdjęć, trudno się oprzeć chęci utrwalenia tego wyjątkowego dzieła natury. Zjadamy chałwę i naprzód.
Nagle, wyłoniło się zza zakrętu, nieco w dali, na prawo, za imponującą i olśniewającą bielą lodowca, schronisko Tete Rousse na 3187 m n.p.m., nasz cel w tym dniu. Krzyczę z radości: jak pięknie!!! Jest gorąco, zapadają się nogi w mokrym śniegu; wydawało się, że tak blisko, a jednak ten kawałek drogi w pełnym słońcu wymaga wysiłku.
Mariusz i Jędrek dotarli pierwsi. Ukryli się za granią i rzucają w nas śnieżkami. Chybione rzuty sprawiają obu stronom dużo zabawy. Liczę ostatnie kroki, by zrzucić plecak i ciuchy z siebie, napić się wody, skorzystać z toalety. Schodząc z lodowca rozglądam się wokół szukając pola namiotowego. Nasi ?sprinterzy? przywołują nas na drugą stronę wzniesienia, gdzie w ułożonych kamiennych kręgach są wyznaczone miejsca. Tuż obok toaleta wyglądająca jak znany powszechnie wychodek, ale z tą różnicą, że jest schludnie, czysto i ciepło, bez uciążliwych zapachów. Brakuje tylko bieżącej wody na pełnię luksusu. Nie mogę się nadziwić takiej możliwości w takim miejscu.
Szybko wyciągamy śpiwory, tak, żeby wyschły, bo nie wiadomo, czym nas kapryśna pogoda zaskoczy. Choć teraz świeci słońce, to w każdej chwili może się to zmienić, zwłaszcza, że prognozy są raczej pesymistyczne: ma trochę padać, mocno wiać, przewidywana nawet burza.
Wybieramy miejsce pod szmaragdowego Alpinusa, oczyszczamy podłoże z ostrych kamieni. Najtrudniej wbić śledzie, ale Przemek z Adasiem doskonale sobie radzą, naciągi solidnie mocujemy między głazami, tak, by przetrwały niespodzianki alpejskiej natury, a kołnierze tropiku obkładamy kamieniami. Ekspedycyjny Marabut Khumbu, jak żółta łódź polodowcowa, został rozbity na śniegu w celu przetestowania.
W tym dniu ułożyły się nam same z siebie 2 zespoły: mocna dwójka Mariusz i Jędrek, notabene najmłodszy i najstarszy uczestnik tej wyprawy oraz Adam, ja i Przemek. W takim samym składzie dzielimy namioty i w pewnej mierze kuchnię. Podzielam wegetariańską Adama, ale czasem skubnę Mariuszowi kawałek kabanosa.
Dzisiaj gotowanie w trudniejszych warunkach. Układamy z kamieni osłonę przed wiatrem. Okazuje się, że bez problemu na tej wysokości można przygotować wrzątek, ale mamy deficyt wody. Butelka wody w schronisku kosztuje kilka euro, dlatego Mariusz zabiera łopatę i wrzuca śnieg w czarne worki ? będzie wytapianie na słońcu i zbieranie drogocennego płynu do pustych butelek. Syzyfowa to praca, ale skuteczna. Mariusz jednak nie daje za wygraną. Rzekłszy: budowlaniec jestem, wiec muszę coś zbudować, zniknął na długi czas. Widzieliśmy, jak kręci się po okolicy, przerzuca kamienie, no i okazało się, że odkrył i zdobył. Jak prawdziwy Zdobywca i różdżkarz zarazem, dotarł do źródła bieżącej wody, wprost z lodowca. Ogłosił koniec karkołomnego wytapiania wody w słońcu, wylał Przemkową menażkę wody, której uzbieranie, mieszanie kolejnych porcji śniegu w wodzie, zabrało dużo czasu. Pozbierał wszystkie naczynia, zabrał kubeczek i poszedł do swojego źródełka, które działało w dzień, a w nocy zamarzało; dzieliliśmy się tym odkryciem potem przy każdej okazji ułatwiając tym samym życie innym wędrownikom.
Na obiad dzisiaj pyszności, bo makaron z pikantnie przyprawionymi oliwkami i z serem; obok dojrzewa kuskus z kiełbaską i kostką rosołową. Planujemy potem zwiedzenie schroniska, małą kawę, piwo; Przemek ma tę przyjemność za sobą, my mamy nań ogromną ochotę ? wszak każdy z nas jest po raz pierwszy w swoim życiu na takiej wysokości i trzeba to uczcić. Jesteśmy podekscytowani, trochę zmęczeni. Adam dzwoni do Goutera, pyta o pogodę i o możliwość rezerwacji noclegów nie ma szans, wszystko zajęte. Przemyśliwuje dalsze kroki, tak lub siak, i kończy natenczas kwestią:
nie dość, że mnie w d... ściska, w żołądku skręca, mam ból głowy i mdłości, to niebawem dojdzie histeria.
Zostawiliśmy temat na potem.
W międzyczasie tuż obok z wielkim hałasem ląduje granatowy helikopter i zostawia grupę z przewodnikiem, a zabiera umęczonego po zejściu starszego mężczyznę. Przyglądamy się temu zdarzeniu z zainteresowaniem.
Zalegając w śpiworach patrzymy na kuluar Rolling Stones, na przechodzących w poprzek ludzi i toczące się nieustannie kamienie. Czasem leci telewizor albo lodówka. Miejsce porusza naszą wyobraźnię. Nad nim wznosi się Gouter, widać schronisko, do którego prowadzi bardzo stroma skalista droga. Mam ochotę na samotny spacer. Zakładam kurtkę, buty i zamierzam dojść do owej, z daleka widocznej ścieżki w kuluarze; zamierzam liczyć kamienie, jak żartobliwie wcześniej o tym mówiliśmy z Adasiem.
Śnieg mokry, zapadam się w nim, ale jestem zdecydowana. Nie liczę czasu, tylko kroki i oddech. W końcu wychodzę powyżej lodowca na skalisty fragment, wspinam się po stalowych linach i jestem na miejscu. Cicho, nikt nie wychodzi ani nie schodzi. W dole małe kolorowe punkciki naszych namiotów, a naprzeciw słynny żleb pokryty śniegiem do samego przepastnego dołu. Po stromej i długiej od samego Goutera ścianie toczą się przez cały czas kamienie, większe, mniejsze i zupełnie drobniutkie. Znaczą ciemne od błota ślady na całej połaci śniegu, ale większość spada w najniższy fragment owej ściany formując i pogłębiając rynnę, którą trzeba przekroczyć, przeskoczyć? Tak, ten moment będzie trudny do przejścia. Poniżej ścieżki rozpostarta lina asekuracyjna, trzeba do niej co najmniej 2 metrową lonżę. Najbezpieczniej przechodzić rankiem, kiedy kamienie przymarznięte i kiedy ślady zmrożone, łatwiej manipulować czekanem, stawiać kroki, no i nic przypadkiem koło głowy nie przeleci; dla bezpieczeństwa dobrze założyć raki. Nie jest tak strasznie, jak na to wygląda, mówię chłopakom po zejściu na dół. Wydaje mi się, że przemokły mi nowiutkie świeżutkie Scarpy. Dla pewności pożyczam od Maji wosk i wspólnie z Jędrkiem wcieramy go systematycznie i solidnie. Zabieg ten sprawia, że buty nie są już takie śliczne; skóra straciła swoją urodę, ale za to mam pewność, że mogę w nich iść dalej niezagrożona.
Czuję znużenie i przedziwne dreszcze, takie od środka. Jestem przekonana, że to reakcja na wysokość, bo mimo otulenia w śpiwór nie przestaję drżeć. I nie wiadomo skąd kaszel. Biorę aspirynę i niebawem przechodzi. Udajemy się w piątkę do schroniska.
Mijamy starszy budynek z zamkniętymi drzwiami, za którym znajduje się nowo wybudowany, efektownie usytuowany na skraju skalnej ściany. Trzeba zdjąć buty, włożyć papucie. W korytarzu znajdują się szafki, gdzie można zostawić depozyt za euro, z czego na pewno skorzystamy, wychodząc wyżej. W sali restauracyjnej okna z panoramą na okolicę i gwar rozmów. Zamawiamy kawę 2.5 euro, herbatę 2 euro, piwo Mont Blanc i napój piwny - orzeźwiający Panache, każde 5 euro. Rozmawiamy przez chwilę z obsługą o pogodzie, pytamy o prognozę na najbliższe dni. Wtorek nie zapowiada się najlepiej: wietrznie, burzowo, od czwartku ma się ustabilizować. Siadamy przy stole, pachnie aromatyczna kawa, próbuję Panache ? pyszne. Obserwujemy towarzystwo przy innych stolikach i obgadujemy, przeważnie pozytywnie:) Przekomarzamy się nawzajem, to szczególnie ulubiony sport Adama i Jędrka, bo uprawiają go nieustannie. Komentujemy naszą sytuację i decydujemy, że pozostaniemy tutaj jeszcze jeden dzień. Zaaklimatyzujemy się solidnie, przeczekamy niepewną pogodę. Przemieszczamy się w stronę okna, z którego widać zachodzące słońce, wyjątkowo pięknie zachodzi, intensywnie wybarwiając otoczenie. Robimy mnóstwo zdjęć. Przemek i Jędrek wysyłają mmsy z romantycznymi fotkami. Siedzimy dopóty, dopóki czerwona kula na dobre schowa się za tutejszym horyzontem. Czas wracać do siebie.
Na zewnątrz zrobiło się dużo chłodniej, przenikliwy wiatr, kłębią się chmury. Przygotowujemy herbatę na noc, układamy rzeczy w namiocie tak, by w razie mokrej niespodzianki z nieba nie zamokły. Niezbędne ubrania do śpiwora, reszta do plecaków, które wkładamy do plastikowych worków i zamykamy je w przedsionku. Podobnie postępujemy z częścią jedzenia oraz z butami. Z ulgą wrzucamy się do ciepłych śpiworków. Rozmawiamy. Przemek zasypia. Adaś wyjmuje IP-oda, słychać dźwięki gitary Knopflera, brzmią intrygująco i niezwykle w alpejskich przestrzeniach. Słucham mojego ulubionego koncertowego Telegraph Road. Zasypiam. Budzę się często, bo gorąco, bo pić się chce, bo ciężko jest oddychać. Kaszlę suchym kaszlem. Chłopacy też się przebudzają. Piję wodę, herbatę, zdejmuję z siebie to, co zbędne. W końcu zasypiam na dobre, nawet mi się coś ładnego śni.
27.06.2006 Wtorek, dzień piąty, 3167 m n.p.m.
Aklimatyzacja
.
.
Budzimy się wcześnie, ale nie wstajemy; dziś dzień totalnego leniuchowania, wypoczywania i wysypiania ? pełna aklimatyzacja z elementami rozpoznania swojego organizmu i terenu. Rozsuwamy suwaki na niezbędne minimum, by widzieć kawałek świata na zewnątrz. Ekspresowo, bez wkładania kurtki przebiegam z wiatrem, który mocno dmucha, do toalety, gdzie ciepło i spokój. Wracam, ubieram się cieplej i idę na lodowiec zrobić zdjęcie na dzień dobry chłopakom w żółtym namiocie. Wskakuję do śpiwora, wyjmuję zapiśnik, notuję, potem czytam Alchemika, notabene po raz piąty. Adam patrzy na mnie z wyrazem niedowierzania: targałaś książkę na górę? Wiedziałam, że będzie czas na zamyślenie i na zaczytanie. Zasypiam ponownie, Adam także śpi, Przemek czyta książkę, i tak mija czas do 9tej.
Wstajemy, bo ileż można zalegać, nawet leniuchowanie może być meczące. Słońce świeci, wiatr wieje i tyle się dzieje.
Wokół robi się gęsto od ludzi wychodzących na górę, większość to klienci z przewodnikami. Oni już tutaj na lodowcu startują w asekuracji, spięci linami, w pełnym rynsztunku. W większości są to zespoły trójkowe, optymalna ilość dla przewodnika, by dało się tych ludzi wyciągnąć na górę. I nie ma w tym przesady, bo widzieliśmy wielu ludzi, zasapanych, ledwie żywych, mokrych ze zmęczenia i potu, na napiętej linie.
Czas na śniadanie, bo w żołądku burczy. Mariusz z Jędrkiem przenoszą namiot w pobliże naszego, bo na śniegu chłodno, no i daleko do nas:) Jędrek nie jest w pełni zadowolony z namiotu, podłoga ma słabą izolację. Mariusz wyjmuje flagę, którą przygotował na ten nasz wyjazd spełnionych wspólnych marzeń. Flaga jest biało czerwona z napisami: Siła Wspólnych Marzeń na białym tle, oraz Mont Blanc 2006 na czerwonym tle. Zamocowana na kijku łopoce na wietrze i ładnie kontrastuje z bielą śniegu. Z zaciekawieniem spoglądają nań przechodzący, niektórzy próbują czytać napisy; karkołomnie to wychodzi i zabawnie zarazem.
Śniadanie dzisiaj trochę lżejsze, bo dzień mniej wysiłkowy; kaszka manna, kanapki z ostatnich kromek chleba z żółtym wędzonym serem oraz z pasztetem sojowym. Siedzimy na skałach wokół naszej kuchni wyprawowej i niespiesznie delektujemy się chwilą. Przyglądamy się uważnie poczynaniom wychodzących, zwracamy uwagę na sposób ich przygotowań do dalszej drogi, śledzimy ich kroki, aż do linii skał po drugiej stronie kuluaru. Zdarza się, że niektóre grupy wracają niebawem i możemy domniemywać, że rzeczywistość przerosła ich możliwości. Czyli nie jest tak łatwo, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. To, że w kierunku białej góry zmierza mnóstwo ludzi, nie znaczy, że łatwo pozwala do siebie dotrzeć. Jak widać, nie wszystkim się to udaje, nawet za duże pieniądze.
Zabieramy się za porządkowanie namiotów, przeglądamy wszystko to, co każdy z nas ma w swoim bagażu. Na górę zabierzemy tyle, by wystarczyło na 3 dni plus 1 dzień zapasu. Pozostałe rzeczy segregujemy w workach i zanosimy do schroniska do depozytu.
Adam dzwoni do Goutera. Hurra!!! Odwołano rezerwacje z powodu trudnej pogody i mamy ?zaklepane? 5 miejsc w schronisku, ze środy na czwartek. Na drugi nocleg nie mamy co liczyć, ale tym faktem nie martwimy się, gdyż wierzymy, że w sytuacji awaryjnej ze schroniska nas nie wyrzucą. Namioty zostawimy tak, jak stoją, ponieważ pytanie o możliwość rozbicia się w okolicach schroniska Goutera jest kwitowane krótkim: nie, a poza tym trudno byłoby je rozbić w tak wietrzną pogodę. Ponadto zależy nam, by bagaż każdego z nas ważył jak najmniej. Nocka w schronisku z rabatem na legitymacje OEAV kosztuje 12.50 euro, wiec możemy pozwolić sobie na ten luksus. Prognoza pogody? Dziś wieje mocno i będzie nadal wiało i na pewno będzie burza, najpóźniej nocą, ale od jutra ma być lepiej, podobno na dłużej. Ciekawe, czy za każdym razem sprawdzają się słowa: a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój? Wiele razy jeszcze będę zadawać sobie to pytanie, i wierzyć nieustannie, mimo wszystko, że tak się właśnie dzieje.
W międzyczasie przewija się przez nasze terytorium ekipa z Polski, z Łodzi, dwie dziewczyny i trzech chłopaków. Rozbijają się trochę niżej od nas, na skałach. Wymieniamy się wzajem uwagami, spostrzeżeniami i oczekiwaniami. Planują odpocząć, odetchnąć i startować dzień po nas. Dwukrotnie lądował granatowy helikopter, z prowiantem do schroniska i z ludziskami, którzy rozbili 6 granatowych namiotów na śniegu, i okopali się wysokim śnieżnym murem. Wyglądali na przygotowujących się do jakichś zawodów. Czyżby Tour Du Mont Blanc?
Ogarnąwszy całość naszego dobytku, upichciliśmy obiad. U chłopaków dojrzewał kuskus z dodatkami, my zdecydowaliśmy się na gorące kubki, rosół z makaronem, zupę ogórkową, do tego plastry sera wędzonego i resztki chleba.
I nadszedł czas na rozruch, czyli na spacer do Rolling Stonesów: będziemy dzisiaj razem liczyć spadające kamienie. Stuptuty, raki, poza tym lekko odziani, ale w kurtkach, w rękawiczkach i czapkach wydeptaną ścieżką na lodowcu weszliśmy na górę; usiedliśmy z boku przy linie asekuracyjnej i ocenialiśmy stopień zagrożenia przy przejściu na drugą stronę. Kamienie latały na wszystkie strony. W dali kłębiły się chmury. Zeszliśmy z uczuciem ulgi, że rozpoznane miejsce nie wygląda z bliska tak groźnie, jak z daleka.
Kubek gorącej herbaty, aspiryna, zabezpieczenie namiotu, plecaków i pozostałych rzeczy, toaleta i sen; wcześniej się położyliśmy. Przemek słuchał muzyki, ja zasypiałam nasłuchując wiatru. Około 23ej wyrwał nas ze snu potężny grzmot. Wiatr szarpał namiotem tak, że zdawało się, że nas ze wszystkim porwie w przepaść nieopodal. Padało mocno i rzęsiście. Na pewno grad, bo uderzał w ściany namiotu z taką mocą, jakby kamienie nań spadały, że głuchy dźwięk budził niepokój: czy taki materiał wytrzyma gwałtowną szarpaninę i uderzenia. Przemek z Adasiem włączyli czołówki i sprawdzali, czy gdzieś nie przecieka. Odsuwaliśmy, co się dało, od ścian namiotu. Ścieśniliśmy się, nasłuchiwaliśmy z niepokojem. W milczeniu modliliśmy się, by wszystko dobrze się dla nas skończyło. A wiatr huczał nieustannie, a błyskawice rozświetlały nocny świat. Nie pamiętam, ile czasu trwało to nasze niespokojne czuwanie, ale w końcu zasnęliśmy.
28.06.2006 Środa, dzień szósty, 3817m n.p.m.
U Goutera
.
.
Obudziłam się koło 7mej, wiało, ale nie tak mocno; poza tym panowała cisza, żadnych odgłosów, i nie było widać przez ścianki namiotu charakterystycznego światła słońca. Tak, to była noc pełna przeżyć i niespodzianek. Najważniejsze, że nie przemokliśmy. Widać, że tkanina namiotu ugina się od wody, ale nie przepuszcza jej, a my przetrwaliśmy szczęśliwie. Ciekawe, czy się uda otworzyć namiot, i co zobaczymy na zewnątrz?
Adam nawołuje Jędrka. U chłopaków wszystko w porządku, tylko lufcik wentylacyjny zawiódł, bo podwiało śniegiem do środka. Zatem spadł śnieg. Odsunęliśmy zamki i cóż widzimy? Przy namiocie, na kamieniach, w żlebach i na lodowcu dużo świeżego puchu i pierwsze, świeże ślady na śniegu. Ktoś odważył się już wyruszyć? W górę czy w dół? I słońce jasne, gorące, na nieboskłonie.
Czas wstawać. Zdecydowanie pakujemy się i organizujemy śniadanie. Nie wychodzi nam dziś owsianka ? za dużo wody i jakoś tak nie smakuje. Jestem trochę poirytowana, w żołądku ściska. Jeszcze po 2 tabletki potasu, łyk herbaty, napoje na drogę na zewnątrz plecaków, batony do kieszeni, aparat do drugiej kieszeni, do trzeciej telefon; acha, trzeba jeszcze wyłączyć PIN, sprawdzam numer ratunkowy. Nakładam na twarz grubą warstwę kremu z filtrem, bo idziemy pod słońce, przypominam o tej ważnej czynności Jędrkowi. Sznuruję buty na podchodzenie, uprząż wrzucam na siebie, trochę się plącze, ale w końcu okiełznam ją. Przy pomocy Adama wpinam karabinki i taśmy. Wkładam stuptuty, raki, cienkie rękawiczki z windstopperem. Jeszcze kask na moją bandankę w kwiaty. To chyba wszystko.
Dorka, co z Twoją matą? pyta Adam. Nie, nie biorę maty samopompujacej, dam radę bez niej, jest za ciężka i nie spełnia swojej roli, tak, jak tego oczekuję. W razie wyjątkowego zimna wykorzystam folię NRC.
Jędrek jeszcze się zastanawia nad zabraniem namiotu, ale po krótkiej rozmowie z Adamem odpuszcza temat.
Ruszamy. Prawie południe. Trochę późno.
Granatowe namioty sąsiadów za śnieżnym murem uginają się od śniegu i wody, niektóre nie wytrzymały naporu alpejskiej burzy, bo zupełnie się ?położyły?; nasze sprawdziły się na 100%.
Wydeptaną i znaną już ścieżką idziemy do kuluaru. Widzimy mnóstwo osób schodzących. Okazuje się, że załamanie pogody pokrzyżowało wielu ludziom plany wejścia na Blanca. Po zejściu z lodowca Tete Rousse zdejmuję raki, łatwiej przemieszczać się po skalistej nawierzchni. Jestem pewna, że przejście na drugą stronę Rolling Stonesów z asekuracją za pomocą czekana zupełnie wystarczy. Utwierdza mnie w tym Jędrek i Mariusz, którzy idą jako pierwsi, Jędrek wręcz biegnie. Stawiam pierwsze kroki ostrożnie. Czuję, że śnieg jest bardzo mokry. Wbijam czekan głęboko. Wyjmowanie go nie jest proste. Adam i Przemek ponaglają mnie, bym przyspieszyła, ale ja potrzebuję absolutnej pewności. Kolejny krok i śnieg usuwa się spod buta, lekko się ześlizguję. Żołądek podchodzi mi do gardła, drętwieję. Idę dalej, bardzo powoli. Wszystko mi jedno czy coś poleci, ja muszę czuć grunt pod stopami. W pełni skoncentrowana stawiam kolejne i kolejne, i wreszcie ostatnie kroki. To było trudne, ale możliwe; wracając na pewno założę raki i pójdę szybciej.
Potem już tylko do góry, bardzo do góry. To w czasie drogi na białą górę najdłuższy odcinek ze wspinaczką. W niektórych partiach rozciągnięte są stalowe liny do asekuracji, z których w większości korzystamy, twierdząc, że chcemy wrócić, bo mamy do kogo, i nie ma potrzeby zwiększać ryzyka. A ryzykowne są miejsca, w których zalega zmrożony śnieg, lód, czy osuwająca się spod butów breja pośniegowa zmieszana z drobinami kamieni. Są miejsca bez lin, gdzie podnosi się ciśnienie, bo znaleźć stabilny chwyt nie jest proste, bo skały są wyjątkowo ruchliwe i trzeba uważnie je sprawdzać. Poziom adrenaliny rośnie przy wyglądających na nietrudne kominach, ale gdzie jest mi trudno sięgnąć w odpowiednie miejsca i utrzymać równowagę (za krótkie ręce i nogi oraz brak techniki i doświadczenia). Daję sobie radę(czasem poda mi rękę idący jako pierwszy Mariusz, czasem ciepłym a konkretnym słowem wesprze Adam idący raz za mną raz przede mną), ale wyrzucam z siebie napięcie bezpardonowo.
Generalnie idziemy w równym tempie i bardzo mi się podoba takie łażenie, jak kozica, ze skałki na skałkę. Zatrzymujemy się tradycyjnie na picie. Pilnujemy się, by robić to regularnie i często. Spoglądamy w coraz dalszy dół, gdzie zmniejszają się punkciki naszych namiotów, ale ciągle dostrzegalne gołym okiem.
To niezwykły kawałek drogi. Od samego początku widać schronisko. Wisi ono nad ścianą skalną i każde spojrzenie w górę na nim się zatrzymuje. Idziesz i idziesz, a ono ciągle daleko, a raczej wysoko. To w pewnym momencie może być mocno irytujące, bo się wydaje, że już tyle idziesz, że zasłużyłeś na to, by było bliżej, a tak nie jest. Ale przychodzi taka chwila, że stajemy na metalowym podeście i patrzymy w dal, gdzie lodowiec Tete Rousse wydaje się mało znaczącym poletkiem śnieżnym, a namioty nasze jak kropki, żółta i zielona, a głowy urywa nam prawie przenikliwy zimny wiatr.
Oddech ulgi. Zasłużyliśmy sobie na gorącą herbatę, szliśmy prawie 4 godziny. Przy schronisku gwar rozmów w obcych językach. Po wejściu do środka dosyć tłoczno, zeszło się jednocześnie kilka grup. Zdejmuję plecak, obuwie, mokre polarowe rękawiczki (windstopper sprawdza się na wietrze, ale odporność na wodę ma ograniczoną, mimo to jestem z nich bardzo zadowolona). W środku schludnie i ciepło. Jakiś francuski przewodnik sprzątnie mi sprzed nosa babeczki z jagodami i pozostaje mi pocieszyć się gorącą herbatą z cytryną za 3.50 euro. Podawana w białych obszernych miseczkach jest błogosławionym rozwiązaniem dla zmarzniętych i zmęczonych wędrowców, można objąć ją dłońmi i pić. Mniam.
Jędrek nas ponagla. Wie już, gdzie znajdują się nasze łóżeczka, i trzeba by się tam udać z bagażami i rozgościć. Okazuje się, że na ubezpieczenie Przemka, które wykupił z Chamonix, także przysługuje 50%owy rabat, zatem każdy z nas zapłacił za łóżko 12.50 euro.
Przyjemnie się zalega przy stole i nie chce się stąd ruszać. W kościach zaległo specyficzne rozleniwienie, znów ta sama reakcja na wysokość, obezwładniające, ale nieprzeszkadzające miłe znużenie.
Przy stołach gromadzi się coraz więcej osób; obsługa roznosi wodę, chleb, ser. Przygotowują zamówione posiłki. My niczego nie zamawialiśmy, dlatego na razie nic nie dostaniemy (z karty można zamawiać do 16tej, a potem szlaban), ale możemy przyjść po 18tej, na pewno załapiemy się na zupę wegetariańską. Pozostaje nam udać się na pokoje i przygotować jedzenie z własnych zapasów.
Miejsca do spania znajdują się w sąsiednim budynku; w przedsionku pozostawia się sprzęt ciężki, a w środku po obu stronach dwa rzędy łóżek piętrowych dla około 44 osób. Sporo zajętych, ale sporo wolnych. Krzątają się ludzie wokół swoich plecaków, jest trochę ciasno. Nagle wszyscy znikają ? domyślamy się, że obiadokolację podano. Szybko zabieramy się za nasze gotowanie. Kuskus i makaron. Nie bardzo mamy na nie apetyt, ale musimy dostarczyć paliwo do organizmu, więc jemy i już. Myśl o cieplej zupie warzywnej nie daje mi spokoju, mam nań ogromną ochotę.
Myjemy gary w śniegu, towarzystwo wspinaczkowe wraca, zatem poluzowało się przy stołach. Zamawiamy zupę i herbatę. Jest około 18:30. W stronę okien przepuszczają nas przesympatyczni Irlandczycy, rozmawiamy z nimi i żartujemy. Czekają na poprawę pogody, by kolejne wyjście było skuteczne. Pożyczamy od nich przewodnik, gdzie szczegółowo opisana jest trasa. Wiemy, jak długa droga nas jeszcze czeka, gdzie znajduje się lodowiec, a gdzie Vallot. W tym miejscu czuje się inaczej ostatni odcinek drogi, inaczej niż na nizinach, kiedy się o tym czyta.
Zupa z grzankami czosnkowymi za 5 euro smakuje wybornie, do tego kawałki sera. Najedliśmy się do syta. Pijemy herbatę, przez okno wpada popołudniowe słońce. Na czas zdjęć opuszczamy gustowne bordowe rolety, ale zaraz podnosimy je; nic to, że ostre promienie rażą w oczy, ale jak przyjemnie grzeją.
Wracamy do chłodnej noclegowni. Po drodze zachodzę do położonej piętro niżej toalety. Spore pomieszczenie i zabrudzone, ale i zabawnie tam trochę, bo, jeśli cokolwiek wyrzucisz, to do ciebie w mig wraca wiatr w dole świszczy przepastnie, tak, że strach usiąść i obawiam się o mój pęcherz. Mężczyźni mają łatwiej, dużo łatwiej.
A na pokojach niektórzy już zalegają pod wełnianymi kocami, inni kładą się spać. Czytamy, że cisza nocna od 20tej. No tak, przecież o wpół do drugiej pobudka, zatem na nas też czas. Chodzimy na palcach, rozmawiamy szeptem, przygotowujemy rzeczy do wyjścia, planujemy posiłek nocny. Topimy śnieg, zapełniamy butelki i termosy. Popijamy herbatą aspirynę i zalegamy w śpiworach. Gasną czołówki. Cicho tak, że słyszę dźwięki gitary. To Adam wrzucił na uszy słuchawki z Dire Straits. Nie mogę zasnąć, myślę o górskich sytuacjach, o nas, o sobie. Jestem spokojna, pewna, że rzeczy się dzieją właściwym rytmem. W ciemnościach rozchodzą się miarowe oddechy, a podmuchy wiatru uderzają porywiście o ściany budynku. Nadchodzi sen.
29.06.2006 Czwartek, dzień siódmy, 4362 m n.p.m.
Vallot
.
.
Budzi nas ruch schodzących z górnych łóżek ludzi, światło czołówek i ciche rozmowy. Jest 1.30. Wstajemy, wkładamy ubrania, zwijamy śpiwory, pakujemy plecaki. Gotujemy wodę, robimy szybki kisiel z rodzynkami i gorącą herbatę. Jeszcze dwie tabletki potasu, aspiryna. Ludzie wychodzą. Słychać porywisty wiatr i widać, że mocno rzuca śniegiem. Jędrek z Adamem sprawdzają _zawieja, warunki bardzo trudne. Wychodzimy jako ostatni. Okazuje się, że mam problem, bo nie mam gogli, ale ani przez chwilę nie deprymuje mnie ich brak; wierzę, że dam radę w okularach.
O 2.30 biorę głęboki oddech i otwieram drzwi. Silny podmuch wiatru sprawia, że w pierwszej chwili mnie zatyka_ na ułamek sekundy jestem przerażona. Co ja tutaj robię? W tej samej chwili nabieram powietrze nosem i wyrównuję oddech. Idę powoli w górę, w kierunku poruszających się czołówek _ tam jest Jędrek, Przemek i Adam. Wiatr mroźny i silny, gęsto sypie śnieg, a pod rakami skrzypi świeżo spadły i zmrożony. Widać, że wiatr zasypuje ślady w mgnieniu oka, widoczność w świetle czołówki na 2, 3 metry. Wychodzę po stromym zboczu na grań. Uff, ależ zawierucha. Stajemy w kręgu i patrzymy na siebie. Dołącza Mariusz. Zdajemy sobie sprawę z grozy sytuacji. Po grupach, które już wyszły nie ma już śladu, a tylko ślady dają nam minimalną gwarancję bezpieczeństwa. Nadto nie wiadomo, co się zdarzy za chwilę, za duże ryzyko, nawet idąc za kimś. Wycofujemy się. Wyjdziemy o piątej, szóstej, jak się trochę uspokoi. Kładziemy się pod wełnianymi kocami, tak jak stoimy, w pełnym rynsztunku. No, bez przesady, buty zdejmujemy. Słyszymy kroki powracających, sporo ludzi poszło za naszym przykładem.
Kolejna pobudka po 6tej. Podchodzę do okna. Jasno i biało. Pomiędzy tumanami mgły chmurnej dostrzegam łatę błękitnego nieba. Serce się raduje. Jest dobrze. Pozostaje tylko coś ciepłego zjeść i wyruszać, bo wygląda na to, że Góra czeka na nas.
Włączam na chwilę telefon, sms od Kai (napisała go wczoraj przed 22ą):
Mam nadzieję, że Blanc nie będzie się bronił:) pozdrowienia, szerokiej i twardej ścieżki. Pa Pa
Uśmiecham się do siebie.
Znów ten sam rytuał: sznurowanie, stuptuty, uprząż, prusiki, karabinki, a raki na końcu w przedsionku. Jeszcze czapka, grube rękawice, czekan. Sporo ludzi krząta się na platformie. Oj, napadało sporo śniegu, chyba z pół metra świeżego puchu. Biel błyszcząca w słońcu i błękitne niebo wyzwalają ogromne pokłady pozytywnej energii. Wychodzę na grań Goutera i ruszam za chłopakami. Robię zdjęcia, co opóźnia mój marsz, ale jest tak pięknie, że muszę się od czasu do czasu zatrzymać, by estetycznie nasycić duszę zniewalającą urodą krainy wiecznych śniegów i ścielącym się u stóp krajobrazem.
Niebawem zatrzymujemy się, na granicy lodowca wpinamy się w liny i idziemy już zespołami. Jako pierwsi Jędrek z Mariuszem, a nasza trójka za nimi. Idziemy powoli, równym krokiem, pilnując naprężenia liny; ważne, by nie była zbyt napięta, nie może też ciągnąć się po śniegu, a nie daj Budda wplącze się w raki. Trzeba pozostać uważnym, także ze względu na szczeliny, zwłaszcza te, których nie widać, zasypane przez śnieg. Trzeba być gotowym w każdej chwili na wzajemną asekurację. Wydeptana droga prowadzi zakosami. Idziemy systematycznie pod górę. Zatrzymujemy się co kilkadziesiąt kroków, napić się i dotlenić. Czujemy, że ciało szybko się męczy, zbyt szybko, że jest coraz trudniej. Pozostaje nam narzucić sobie rytm: 50kroków, czas na krótki oddech i pogłębiony (taka moja własna górska pranayama), i znów od początku to samo.
Wchodzimy na Dome Du Gouter, 4304 m n.p.m., gdzie nareszcie wita się z nami z oddali biała dama. Jest przepięknie. Pogoda idealna, widoczność też. Słońce praży niemiłosiernie, wiatr dmucha, pojedyncze chmury turlają się po grani podszczytowej, ale nie wyglądają groźnie. Wygląda na to, że to wymarzone warunki, by szturmować. Po lewej stronie widać srebrzysty schron bezpieczeństwa, Vallot, który wygląda jak sześcienna puszka na sardynki, nieco niżej stację meteorologiczną. Schodzimy w dół, do przełęczy Col Du Dome, 4237m n.p.m., i tam osłonięci odpoczywamy. Picie, jedzenie. Czujemy się jak wybrańcy losu, zmęczeni, ale gotowi iść dalej.
Podchodzimy do Vallota, 4362 m n.p.m. Karkołomną drogą po oblodzonym stromym stoku wchodzimy do środka (chodzenie w rakach po oblodzonej ścianie to dla mnie nie lada wyzwanie). Nie jest to hotel Ritz, zapachy drażnią nos, ale można skutecznie się ukryć przed nieprzyjaznym światem zewnętrznym i kaprysami natury. Jest nawet toaleta. Zostawiamy część rzeczy, pijemy wodę, zjadamy coś suchego z węglowodanami i ruszamy. Przemka coraz bardziej boli głowa, ale nie daje za wygraną. Spróbujemy systematycznie i powoli podchodzić. Sporo ludzi idzie przed nami i za nami, ale nie na tyle, by nawzajem sobie przeszkadzać. Idziemy i jest coraz trudniej. Słońce daje się we znaki. Adam mówi, że głowa go także zaczyna boleć, ja męczę się coraz szybciej. Ostatnie 10 kroków z 50ciu to wysiłek, aż do bólu. Nogi są jak porażone, i choć w głowie silna myśl, że dam radę, to ciało w ogóle nie słucha. Niesamowite, jak obezwładnia brak tlenu, chyba pijemy za mało wody.
Niedaleko kopy Grande Bosse 4513 m n.p.m. decydujemy się na odwrót. Jest około 14tej. Wcześnie, ale Przemek musi się położyć, a my musimy odpocząć. Nie możemy przy takim zmęczeniu ryzykować wejścia, niejako na siłę. Nie wiadomo, jak mogą się zmienić warunki (czytaliśmy, że popołudniami często wzmaga się wiatr, i nie wiadomo, co może przynieść), i ile energii będziemy potrzebować przy schodzeniu. A do szczytu jeszcze daleko i czekają nas trudniejsze odcinki, wymagające uwagi i refleksu, zwłaszcza na wąskiej odsłoniętej grani w ostatnim etapie.
Decyzją Adama nie są zachwyceni Jędrek i Mariusz. Nie dziwię się im, ponieważ czują się dobrze i mają ochotę już wejść i nie ryzykować tego, że zmieni się pogoda i pokrzyżuje plany. Zeszliśmy do Vallota i Przemek poszedł spać. Rozmawiam z Adasiem siedząc na skale w promieniach słońca przed budynkiem. Patrzymy przed siebie na naszą górę i na siebie. Mamy rozdarte serca i myśli. A może to błędna decyzja? A co będzie, jeśli jutro rano będzie fatalna pogoda i nie wejdziemy? Wystarczyło sobie powtórzyć, nie po raz pierwszy podczas tej wyprawy: nie mogliśmy podjąć innej decyzji. Jesteśmy zespołem i musimy szanować siebie nawzajem, także swoje słabości. Dotychczas podejmowaliśmy słuszne decyzje i ta w tej sytuacji jest jedyną możliwą, a więc słuszną. Intuicja podpowiada mi, że będzie dobrze, dlatego z całym przekonaniem mówię to na głos.
Spokojniejsi podsumowujemy we czwórkę całą sytuację i stwierdzamy, że choć wydaje się, że mamy niepowtarzalną okazję wejścia jeszcze dzisiaj, to wszelkie znaki, na ziemi i na niebie, mówią nam, że nasz czas jeszcze nie nadszedł. Teraz koniecznie coś musimy zjeść i położyć się, bo jutro pobudka o 4:30, wyjście o 5:30.
Wchodzimy do środka. Przemek śpi. Jest strasznie zimno. Wyjmujemy kuchenki. Trzeba koniecznie zjeść coś ciepłego i natopić śniegu do termosów i butelek, schować je do śpiworów, żeby nie zamarzły. Jędrek dostarczył śnieg, ja zajęłam się gotowaniem i wytapianiem, na spółkę z Mariuszem. Wstał Przemek, w dużo lepszej kondycji. Chiński makaron na kostce rosołowej, do tego gorący kubek wystarczyły, by się rozgrzać. Adam zmęczony zaszył się w swoim śpiworze. My drążyliśmy temat wody systematycznie uzupełniając jej zapasy. Nagle usłyszeliśmy hałas za zamkniętymi drzwiami, ktoś do nas chce dołączyć? Tak, to grupa z łodzi, Ola, Wojtek i Marcin, pozostali, Karolina z Dominikiem dojdą nieco później. Trochę rozmawiamy, nade wszystko zaspakajamy ich ciekawość o Zdobywców. Jędrka i Mariusza zaczęła boleć głowa. Wygląda na to, że wysokość daje się wszystkim mocno we znaki.
Pełne butelki i termosy pochowane w śpiworach. Wsuwam się do swojego puchacza nieco przemarznięta. Słucham w milczeniu rozmów naszych gości. Nagle robi mi się strasznie zimno, dostaję dreszczy. Znów to samo!!! Wkładam kurtkę i spodnie Małacha, i drugą parę skarpet, po raz pierwszy w trakcie tej wyprawy. Nie pomaga. Adam zgłodniał od zalegania i postanowił coś upichcić. Wypiłam trochę gorącej herbaty, zażyłam aspirynę, zjadłam kawałek chleba wazy i zrobiło mi się cieplej.
W międzyczasie dotarła dwójka z łódzkiej ekipy i obok mnie ułożyła się Karolina. Bardzo przeziębiona, niepewna dalszej drogi. Rozmawialiśmy we trójkę dłuższy czas, i było bardzo przyjemnie. W końcu położyliśmy się spać. Nadal czułam straszny chłód od gumowego podłoża. Wtuliliśmy się mocno w siebie i zasnęłam. Noc była niespokojna. Mariusz rankiem przyzna, że z powodu potwornego bólu głowy nie mógł zmrużyć oka. Karolina kasłała i majaczyła. Budziliśmy się wszyscy na przemian.
W środku nocy poczułam wreszcie, że jest mi cieplej. Zdjęłam polar, spodnie, skarpety. Wystarczyła bielizna termoaktywna, jak na Tete Rousse.
Ot i takie to przypadki na wysokościach.
Sny przeplatane bezsennością.
30.06.06 Piątek, dzień ósmy, 4810 m n.p.m.
La Dame Blanche
.
.
Budzik obudził nas o 4:30. Pierwszy wstał Adam i przywołał mnie do okna. Popatrz - powiedział. Za oknem szarówka, powietrze przezroczyste, niebo czyste, a na jasnych połaciach śniegu płyną światła. Widać poruszające się zespoły, oświetlające sobie drogę, i wygląda to magicznie, jak w bajce. Zaczarowani patrzymy jeszcze chwilę i wiemy już, że los nam sprzyja, że Góra czeka na nas, najpiękniej, jak tylko można sobie wymarzyć i... zabieramy się pełni pozytywnej energii za ubieranie, pakowanie.
Na śniadanie owsianka, której dziś nie potrafimy dokończyć. Napoje w butelkach i w termosach wrzucamy do plecaków Jędrka i Mariusza, najsilniejszych ludzi w ekipie. Dorzucamy po jednej sztuce odzieży na wszelki wypadek i flagi naszych patronów. Do kieszeni kurtki, jak zwykle, aparat foto, telefon, kilka batonów. Za pazuchę kurtki wkładam butelkę wody z izostarem. Raki, czekan, kominiarka, polarowa czapka. Wychodzimy na zewnątrz. Jest dużo jaśniej. Lewa strona grani Bosses i stok Blanca są rozjaśnione różowym światłem jeszcze niewidocznego w tym miejscu słońca. Przygotowujemy liny, Mariusz wraca po okulary, Adam koryguje wysokościomierz. Ja wyjmuję aparat, by utrwalić chwile tuż przed wschodem, i wreszcie wychodzi zza góry czerwona kula i otula swymi promieniami wszystko, co w jej zasięgu ? cieszę się jak dziecko i czuję tak, że mogłabym pofrunąć nad polami śnieżnymi wprost na szczyt.
Na zegarku 5:50. Ruszamy. Rytmicznie i powoli. Czujemy się świetnie, idzie się znakomicie, nie czujemy ani trochę zmęczenia. Zatrzymujemy się 100metrów wyżej, 4460 m n.p.m. ? jest około 6:20, pijemy i idziemy dalej. Mijamy niezwykłe dzieło natury, złożone z wieloletnich warstw śniegu, jak kawałek tortu, monumentalne i piękne. Zostawiamy na nim swoje cienie i zatrzymujemy się na wys. 4560 m n.p.m., i tak jeszcze dwukrotnie. Staram się z miarę możliwości rozglądać wokół, robić zdjęcia nie wstrzymując marszu i nie narażać nas na niebezpieczeństwo mojej nieuwagi. Jest tak przecudnie, że muszę, co jakiś czas, choć na chwilę, zatrzymać wzrok gdzieś w dali. Zastanawiam się, co zrobię, kiedy wejdę. Sms do Kai i Oskara, Romana, Kasi, Artura, Kamyka, Bartosza, Jacka, Marzeny, Krzysia,?? i będę patrzeć i patrzeć, tak, by zapamiętać, po prostu.
Idziemy.
Czasem robi się dość niebezpiecznie, zwłaszcza przy ?mijankach? na wąskiej grani. Wbijamy wówczas raki, czekany, i przepuszczamy, i tak dwukrotnie. Wiem już teraz, jak potrafi być niebezpiecznie, nawet w najpiękniejszy dzień świata. Ostatnią część grani Bossons pokonujemy wyjątkowo uważnie; chwila nieuwagi i ekspresowy zjazd w przepastny dół gwarantowany. Wydeptana wąska ścieżka kończy się, grań rozszerza się w niewielki plac. Doszliśmy.
Jesteśmy zdziwieni. JUŻ JESTEŚMY! TO JUŻ TUTAJ! NA ZEGARKU GODZINA 7:38, WYSOKOŚĆ 4810 m n.p.m.
To koniec. Dalej jest już tylko niżej, w całej Europie jest już tylko niżej. Ha!!! To nieopisywalnie. Ściskamy się. Na szczycie przed nami 4 osoby. Prosimy o zrobienie nam zdjęcia. Najpierw z flagą Siły Wspólnych Marzeń; zorientowaliśmy się, że stoimy pod słońce, zatem powtórka w drugą stronę. Potem z flagą Zielonej Góry, potem Przemek z flagą Bierunia?a potem to już lawina rzeczy, którą każdy z nas obiecał sobie i swoim bliskim. Smsy, telefony, mmsy?.
To koniec. Dalej jest już tylko niżej, w całej Europie jest już tylko niżej. Ha!!! To nieopisywalnie. Ściskamy się. Na szczycie przed nami 4 osoby. Prosimy o zrobienie nam zdjęcia. Najpierw z flagą Siły Wspólnych Marzeń; zorientowaliśmy się, że stoimy pod słońce, zatem powtórka w drugą stronę. Potem z flagą Zielonej Góry, potem Przemek z flagą Bierunia?a potem to już lawina rzeczy, którą każdy z nas obiecał sobie i swoim bliskim. Smsy, telefony, mmsy?.
Rozglądam się wokół, brak mi słów, skaczę i krzyczę. Fotografuję podekscytowanych chłopaków, utrwalam widoki, aż po horyzont. Widać w dali ludzi kierujących się w naszą stronę, od strony Aiquille Du Midi i drogą Goutera.
Stoimy pod błękitnym bezchmurnym niebem oniemiali z zachwytu i szczęścia. Jest dokładnie tak, jak miało być. Jest dobrze, bardzo dobrze? Zrobiliśmy to!!! I to w najlepszym stylu!!!
Patrzymy na siebie z Adasiem w milczeniu?
Czuję zmarznięte palce rąk od wysyłania smsów, zaczynają mi marznąć stopy; jesteśmy tutaj od ponad pół godziny, i, choć błękit nad nami, to mroźno jest na tyle, że wychładzamy się stojąc.
Zaintrygowała nas grupka przygotowująca się do lotów na glajtach. Wiatr trochę dmucha, więc nie przychodzi im łatwo wystartować, ale po kilku próbach się udaje. Patrzymy z zazdrością; byłoby cudnie wznieść się ponad ten niezwykły dzisiaj świat i krzyczeć z radości. My też startujemy w drogę powrotną, pamiętając, że zejście jest w pewnej mierze trudniejsze niż wejście.
Jest wpół do 9tej, zatem komu w drogę ten idzie pierwszy. Przemek prowadzi. W połowie drogi do Vallota mijamy wchodzącą piątkę z Łodzi. Pierwsza idzie Karolina, a jednak, mimo choroby, zdecydowała się. Trzymamy za nią kciuki, żegnamy i podążamy w dół.
Przy schronie zwijamy liny. Czekamy, aż odleci helikopter, który przywiózł ekipę do obserwatorium, i zabieramy swoje rzeczy. Wykonuję asanę szczęścia i pomyślności na tle naszej Góry, co obiecałam Joasi, nauczycielce jogi, po czym na lekko, bardzo szczęśliwi, doładowani, jak baterie słonecznie, podążamy do Goutera. Robię po drodze mnóstwo zdjęć na wszystkie świata strony, w tym leżące u naszych stóp Aiquille Du Midi i Chamonix. Na lodowcu trochę miękną nogi, otwarte szczeliny budzą respekt. Idziemy bez asekuracji, tylko z czekanami, ale jesteśmy bardzo ostrożni. W pobliżu schroniska mijamy śnieżną jamę, w której można zatrzymać się na nocleg, i platformę przygotowaną pod namiot oraz lądowisko dla helikopterów. Około 12-tej siedzimy w piątkę przy stole u Goutera i czekamy na zamówione omlety with potatos za 5.50 euro i herbatę. Oto sposób, by uczcić nasz sukces - dobre jedzenie!
Zbieramy się mając na uwadze, że czeka nas trudne mozolne zejście i latające telewizory. O 13-tej zwarci i gotowi wpinamy się w poręczówkę. Pierwszy Jędrek, za nim Maja, potem Adam, ja i Mariusz. Na szlaku gęsto od ludzi wchodzących, prawdziwa plaga stonek ? chyba rzeczywiście nadeszła stabilna pogoda. Trzeba się zatrzymywać i wzajem przepuszczać, ale można w tym czasie zrzucić z siebie odzież, napić się wody, która szybko się kończy. Co jakiś czas rozlega się ostrzegawczy krzyk o spadającej lawinie kamieni. Przed 16tą jesteśmy przy żlebie. Zakładamy raki, tylko Mariusz rezygnuje z tej uciążliwej dla niego czynności i przechodzi jako pierwszy; obserwuje partie wyższe, z których groziło nam niebezpieczeństwo w postaci pralek, telewizorów i innego ?badziewia?. W jego ślady rusza Jędrek, potem Adam. Jestem gotowa. Pytam Przemka o znajomości z Bogiem i ruszam? Zdecydowanie, aż do okropnej rynny z kamienistym osuwającym się błotem. Nie dam rady przeskoczyć. Wbijam w breję czekan, muszę w nią wejść!!! Jeszcze parę kroków i koniec. Teraz mogę z ulgą powiedzieć: jestem w domu. Za mną szczęśliwie przechodzi Maja, ze słowami: dziękuję ci święty Bernardzie (patron alpinistów i górskich wędrowców).
Zdejmujemy raki, i na przełaj przez lodowiec, zapadając się w mokrym śniegu, wprost do namiotów. Mariusz już uzupełnił zapasy wody. Zrzucam plecak, piję łapczywie, oddycham głęboko. Jesteśmy wszyscy. Zwijam matę, składamy namioty. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Amerykaninem. Jędrek idzie z nim do źródełka, a my sprzątamy po sobie. Udajemy się ze wszystkim do schroniska, zabieramy nasz depozyt i przepakowujemy się i dopakowujemy.
Adam czuje się bardzo źle. Zatrucie żołądkowe? Prawdopodobnie woda nieprzegotowana, polodowcowa, ale pewności mieć nie można. Przynoszę mu gorzką herbatę, zażywa węgiel. Oby pomogło.
Widzę na ławce worek z owocami, pomarańcze i jabłka, i mam na nie ogromną ochotę. Jutro kupię w Chamonix dużo owoców. Dzisiaj już wyruszamy. Zamierzamy spędzić noc w schronie Forestiere.
Po 18tej przecinamy lodowiec i idziemy szybkim krokiem drogą w dół wijącą się pośród skał. Przypominam Adasiowi o kamieniach, ale chyba minęliśmy miejsce z najładniejszymi okazami. Próbujemy jeszcze coś znaleźć, rozglądamy się wokół, i każdy z nas niesie coś w kieszeni na pamiątkę. Około 20tej jesteśmy na miejscu. Jest tam już kilku facetów z Polski, ale miejsca dla nas wystarczy. Gotujemy wodę, mamy ochotę na kisiel albo dwa. Wychodzę na grań za budynkiem. Maja wypatrzył tam rodzinę kozic. Też je złapałam w obiektywie. A potem pałaszowaliśmy gorące kubki. Adaś zdobył herbatę od naszych ziomków, która smakowała jak boski napój, bo nasza się skończyła wczoraj rano.
I zachodziło słońce. Patrzyłam na nie długo, siedząc na płytach skalnych powyżej budynku, aż zaszło. Udało się zatrzymać ten wyjątkowy mglisty czas na kilku fotografiach.
W trakcie przygotowań do snu Adaś i Jędrek przywołali mnie na grań; magia nocy na wysokościach: oświetlone Chamonix i Les Houches. Horyzont jeszcze kolorowy, jasny, i wyraźne linie z resztek promieni słonecznych dochodzących do naszych oczu zza drugiej strony świata.
Staliśmy na skale ponad 1700 metrów nad doliną, śledząc ruch świateł samochodów i rozmawiając. Zdaliśmy sobie sprawę, że ta wyjątkowa chwila stanowi swoistą cezurę; wejście na Białą Górę zamyka pewien etap naszego życia, to koniec drogi, będący kulminacją kilku miesięcy działań, oczekiwań, rozczarowań i nadziei, doświadczeń, z którymi pójdziemy dalej, przed siebie mądrzejsi, lepsi, bogatsi, z wiarą ku kolejnym wyzwaniom codzienności na nizinach i ku własnym marzeniom; ot, coś się skończyło, po to, by mogło zacząć się coś nowego, zupełnie nieznanego. Mam mieszane uczucia: żalu za tym, co minęło i nie wróci, niepewności, co do przyszłości, i absolutnego spełnienia. Prawdziwym szczęściem jest podzielać w pełnym słów milczeniu tyle emocji, uczuć, podzielać takie wydarzenia z przyjaznymi ludźmi.
Próbowaliśmy robić nocne zdjęcia. Kto wie, może w nich coś z ciszy owych naszych rozmów zostanie.
Zeszliśmy, zamknęliśmy za sobą drzwi i położyliśmy się spać. Cicho i ciepło.
31.06.2006 Sobota, dzień dziewiąty
Pachnie oliwkami, serem i chlebem
.
.
Obudziłam się około 7mej. Miałam wrażenie, że jestem w domu. Sen długi i spokojny. Mariusz, Jędrek i Adaś jeszcze spali. To chyba Maja się już krzątał, a może mi się tylko tak wydawało. Zamykam oczy, rozmyślam. Znów jestem daleko od miejsca, w którym jestem i nie jestem zarazem.
Pobudka. Mieliśmy ochotę jak najszybciej zejść do kolejki, zjechać, umyć się i znaleźć się w Chamonix. Marzyłam o owocach. Natenczas coś suchego popiliśmy herbatą i po 8mej zaczęliśmy schodzić.
O tej porze śnieg był zmrożony, więc uprawialiśmy akrobatykę. Nieco niżej było już łatwiej i bez niespodzianek. Na dolnej stacji czekał już Jędrek z Mariuszem i moje sandały. Zupełnie o nich zapomniałam. Łyk wody i maszerujemy w dół. Szkoda czasu z czekaniem na tramwaj i szkoda pieniędzy, przecież to niedaleko. Pożegnaliśmy się z naszą jaskinią w tunelu, minęliśmy tramwaj toczący się pod górę, a kiedy już byliśmy tuż przy stacji Bellevue to tramwaj minął nas, jadąc w dół.
Wsiedliśmy do wagonika kolejki linowej. Była godzina dziesiąta. Czuliśmy się trochę nieświeżo pośród innych pasażerów, ale nie opuszczał nas doskonały nastrój. Z dolnej stacji kolejki kilkadziesiąt kroków na kamping, i mycie, i rozpakowanie, przepakowanie, zapakowanie samochodu. Ledwie zrzuciłam plecak i włączyłam telefon, zadzwoniła do mnie Gosia z Radia Zielona Góra, i zrobiłyśmy relację na świeżo o wejściu ekipy Siły Wspólnych Marzeń na Mont Blanc.
Przed 12tą byliśmy gotowi pobłądzić po Chamonix, wiec pojechaliśmy tam. Kupowaliśmy pamiątki dla najbliższych i dla siebie. Potem wino, ser i owoce. A na końcu to, co Tygryski lubią najbardziej: na okolicznościowym kiermaszu pachnący chleb zakupił Mariusz, ja smakowałam i wybierałam oliwki i brzoskwinie, Adaś wypatrzył parmezan. Ech, to są klimaty, które stanowią adekwatne i niepowtarzalne zwieńczenie takiej wyprawy. Wsiedliśmy do samochodu gotowi wracać, ale czegoś jeszcze brakowało: tej ostatniej chwili zadumy i spojrzenia na Górę nad filiżanką kawy. Maja stwierdził: nie przeciągajmy, więc zatrzymaliśmy się już za Chamonix, na przełęczy w Argentiere.
Zamówiliśmy kawę i lody, i to było właśnie TO, ostatnie COŚ, właściwe pożegnanie.
Na granicy francusko szwajcarskiej kontrola paszportów trwała nieco dłużej, po czym skierowano nas na pobliski parking. Widzieliśmy jak urzędniczka skrupulatnie przetrząsa inny samochód, zatem miny mieliśmy nietęgie. Po 20 minutach pozwolono nam odjechać bez większych perturbacji.
Po drodze konieczne tankowanie w Kammerstein. Na stacji benzynowej włączony telewizor: trafiliśmy na 38 minutę meczu Francja : Brazylia, wynik 0:0.
Przyjechaliśmy do Neumarkt po 22ej. Obiadokolacja, rozmowy i pierwsza prezentacja zdjęć na laptopie. Długi prysznic. Przed pierwszą położyliśmy się spać.
1.07.2006 niedziela, epilog
Bo cała sztuka bycia razem polega na byciu razem. W każdej sytuacji.
.
.
Pobudka po 7mej. Śniadanie. Po 8mej w drogę do domu: Dorka do Zielonej, Jędrek do Łodzi, Adaś do Warszawy, Mariusz do Elbląga, Maja do Bierunia. Pogoda przednia, jedzie się dobrze. Zatrzymujemy się w okolicach Chemnitz na niespieszną kawę z ciastkiem. Jest słonecznie, spokojnie i bardzo przyjemnie. Przed 13tą przekraczamy granicę w Forst-Zasieki. Wzbudzamy zaciekawienie sprzętem, a potem zdziwienie celem podróży, a potem szczery podziw dla naszego wejścia na Mont Blanc. Wypytywał nas z zainteresowaniem polski urzędnik, a za nami wydłużała się kolejka samochodów.
Wreszcie droga do Zielonej Góry. Dzwoni telefon. Otrzymuję zaproszenie z Radia Zielona Góra na angielskie śniadanie do urokliwej restauracji, gdzie jest usytuowane letnie studio radiowe, na rozmowę o wchodzeniu siłą marzeń na Dach Europy. Jest mi bardzo miło.
Dojechaliśmy do mojego domu o 14tej. Jędrek wrzucił wszystkie moje foty do komputera, zgrał na płytkę. Major szukał możliwych połączeń do siebie, z Poznania i z Warszawy. Rozładunek mojego sprzętu i wspólny obiad przy dużym stole: spaghetti.
Nie lubię pożegnań, nie potrafię się żegnać, bo tak jakoś zawsze przy tym cicho i smutno i boli. Rozstaliśmy się po 16tej. Jędrek wysiadł późnym wieczorem w okolicach Łowicza, Mariusz złapał autobus w stolicy, a Maja po krótkim śnie u Adama wsiadł do pociągu około 4tej nad ranem. I tak oto skończyła się wyprawa, ale przygoda z Mont Blanc trwa nadal, bo pozytywna siła marzeń łatwo się rozprzestrzenia.
zapisane
19 lipca 2006r.
Adaś - Adam Więch z Warszawy, Zdobywca, doświadczony grotołaz, znający doskonale materię wyprawy; wyrozumiały i wymagający, w sytuacjach trudnych apodyktyczny i zasadniczy, z sercem na dłoni marzyciel, współtwórca projektu SWM
Maja - Przemysław Major z Bierunia, biały Zdobywca, lokalny patriota, pracownik Starostwa Powiatowego, miłośnik gór, człowiek-dusza pełen spokoju, marzyciel
Mariusz - Mariusz Florczak z Elbląga, Zdobywca, z zawodu handlowiec, z wykształcenia budowlaniec, na czym skorzysta cała ekipa; pełen pozytywnej energii, uczynny, nieco porywczy, z poczuciem humoru, łowca przygód, marzyciel
Jędrek - Jędrzej Pawlak z Łodzi, świeżo upieczony strażak, sprawdzony towarzysz Adasia z wycieczek po dziurach, pasjonata lodowej wspinaczki i nurkowania, życzliwy, otwarty i spontaniczny, zakręcony marzyciel
Dorka - Dorota Leligdowicz z Zielonej Góry, Zdobywca, mała kobietka z głową w chmurach, trudny charakter, zasadnicza, wymagająca i ciepła, współtwórca projektu SWM
...Pięć indywidualności przez 10 dni, razem
Dziękuję.
___________________________________