.
Mokotów i Pola Mokotowskie. W to miejsce trafiłam kilka lat temu dzięki Adamowi. Tam mieszkał współtowarzysz i szef wyprawy na Mont Blanc oraz podróży do Norwegii. Kolega i przyjaciel odnaleziony podczas projektu Zdobywcy w 2005 roku. Cenna to przyjaźń, pełna życzliwości, ciepła i mądrości.
Czasami nocowałam w tamtym mieszkaniu podczas kilku weekendowych szkoleń, ale dopiero teraz odkryłam w jak przepięknym miejscu się znajduje. Poukładało się niespodziewanie tak, że zamieszkał w nim 'przed chwilą' mój syn z kolegami - studenci SGH. Doprawdy, zdumiewa mnie nieoczekiwany przeplot zdarzeń, i to, co do mnie przychodzi.
W ciągu dnia słoneczne promienie tańczą pomiędzy gałęziami ogromnych drzew, i pachnie skoszona trawa. Wieczorem słychać cykady na tle ginącego w gęstwinie zieleni szumu samochodów z Wołoskiej, albo syren karetek zajeżdżających do pobliskiego szpitala MSWiA.
Już wiem, że ta starsza część Mokotowa ma swoje tajemnice. Sąsiedzi dwupiętrowego budynku pamiętają nie tylko czasy powojenne, ale i wcześniejsze. Oskar zafascynowany jest klimatem piwnicy, gdzie naga cegła pachnie historią.
W sobotni wieczór, po całodziennej pracy (końcówka remontu) zostałam zaproszona przez Magdę i Adama na kolację: wyborna, gorąca zupa z cukinii, burrito z kremem z awokado, wino Argentyńskie pierwyj sort i ekskluzywna, bo panoramiczna wersja, domowego kina - to jest coś, co duże dziewczynki lubią bardzo. Oskar wyskoczył do swoich znajomych, a ja spędziłam cudny czas w mieszkaniu pełnym światła, bieli i prostoty, a także muzyki, pasji i technologicznych nowinek. Uwielbiam inspirujące zbiegi okoliczności i czas, kiedy jestem sobą, wraca mi poczucie humoru, i dobrze mi ze sobą wśród innych.
W niedzielny słoneczny poranek, wyspana i pełna energii, jak młody bóg, usiadłam za kółkiem i przemierzałam śpiące jeszcze miasto. Niezwykłe, że nawet w Warszawie niedzielne poranki są ciche i ciepłe od gęstej, wczesnej, pachnącej kolorami jesieni.
Nieopodal Wilanowskiej, czekając na mojego pasażera, zbierałam kasztany, świeżutkie, jeszcze wilgotne i pachnące. Po drugiej stronie uliczki, na chodniku, pod gałęziami starej jabłoni, i pod samochodem, leżały żółte duże jabłka. To był, bodajże, stareńki, malowniczo obłocony, Jeep, pod który wpełzłam i wydobyłam najładniejszy owoc. Smakował dokładnie tak, jak wyglądał, i tak, jak sobie wyobrażałam, kiedy je zobaczyłam. Takie samo, co moje ulubione w sadzie z dzieciństwa, sadzie posadzonym przez dziadka, kiedy rodzice osiedlili się i wybudowali dom.
To świeżo spadłe i obite jabłko było słodkie, soczyste, pyszne. Inne niż 'sklepowe'.
Zjadłam je w dwóch odsłonach drugiego śniadania, bo takie duuuże.
Podsumowując:
Kilka dni bez internetu, zapracowanych i emocjonalnych od różnych niespodziewajek, okraszonych rozmowami, uśmiechem, życzliwością i poczuciem humoru, to dobry sposób na urlop
Warszawa, odsłaniana powoli od zielonej strony, daje się lubić, naprawdę!!!
Ps.
Siedem kasztanów ułożyłam w domu w mandalę wszelakiej obfitości, Dobra i Miłości
Pst.
Nadal nie posiadam aparatu fotograficznego.
Ten w telefonie 'nie nadaje się' - niestety. Szukam dalej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz